document.oncontextmenu=new Function("return false")

poniedziałek, 6 października 2014

Bardzo krótkie polowanie.

Miałem wybrać się w pierwszy weekend października na płową, ale niestety nie udało się. Wrzucam zatem opowiadanko, którego głównym bohaterem jest dzik strzelony w sierpniu tego roku.

W sobotę moja rodzina zjeżdżała się na imprezę u tej jej części, która zamieszkuje okolice jednego z obwodów łowieckich mojego koła. Pojechałem do swojego rodzinnego domu już w piątek. Nie miałem jednak zamiaru jechać na polowanie. Ostatni raz w łowisku byłem w czerwcu, nie wiedziałem, gdzie wychodzi zwierzyna, a poza tym miałem inne obowiązki. Późnym popołudniem dojechałem na miejsce w strugach ulewnego deszczu. Kiedy tuż przed wieczorem przestało padać zacząłem walczyć ze swoją wcześniejszą decyzją i powoli ulegać pokusie zapolowania. Otworzyłem szafkę na broń i po „pomacaniu” i „pogłaskaniu” wszystkich jednostek podjąłem decyzję – jadę. Byłem samochodem osobowym, który ma służyć do poruszania się po terenie zurbanizowanym, dlatego wpisałem się na rejon obwodu blisko domu i asfaltu. Namówiłem jeszcze mojego dziadka, aby mi towarzyszył i około 19.00 wyruszyliśmy na nęcisko znajdujące się niecałe dwa kilometry od dziadka domu. Na polowanie wziąłem dryling, gdyż zawsze można było się tam spodziewać lisa lub jenota, a nęcisko było zaledwie 30-40 metrów od ambony. Po dojechaniu na miejsce samochód zostawiliśmy około 300 m od ambony, i po załadowaniu trójlufki kulą oraz dwoma nabojami ze śrutem nr 2, zaczęliśmy powoli podchodzić w jej kierunku. Dochodząc do ściany lasu, zanim postawiłem nogę na drabinie, zlustrowałem lornetką łąki licząc na wypatrzenie rogacza, na którego też miałem odstrzał. Spojrzałem do przodu i w prawo. Po lewej stronie było nęcisko, ale żeby zobaczyć czy coś na nim jest musiałem zrobić pół kroku do przodu. Wychyliłem się i już gołym okiem zauważyłem, że na nęcisku jest „coś” przypominającego zwierza.
Nie, to niemożliwe – pomyślałem. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Przyłożyłem lornetkę do oczu i upewniłem się. Na nęcisku pojedynczy dzik ze smakiem pałaszował wysypaną kukurydzę. Obróciłem się w stronę dziadka i szepnąłem, że na nęcisku jest dzik. Dziadek niedosłyszawszy, zrobił dwa kroki do przodu, z wyraźnym „człap”, „człap”, po mokrej ściółce, pytając:
- Co?
Aż mi włosy dęba stanęły na głowie. Dzik niecałe 40 m od nas, którego dziadek nie widzi bo zasłaniają mu go drzewa.
- Ciiiicho, dzik na nęcisku. - Odpowiedziałem, trzęsąc się jak galareta w obawie, że dzik nas usłyszy. Widzę, że dziadek dalej nie słyszy co mówię. Szepnąłem jeszcze raz.
-Dziiiik.
I pokazałem palcem na nęcisko, po czym położyłem palec na ustach dając znak dziadkowi, żeby był cicho. Na szczęście opadające z drzew krople stłumiły nie tylko nasze kroki, ale także naszą rozmowę. Dzik był idealnie bokiem do mnie. Próbowałem wycelować z wolnej ręki, bo do drabiny miałem dobre pół metra. Niestety ręce mi się trzęsły i o celnym strzale nie było mowy. Nie mogłem zrobić kroku dalej, gdyż dzik mógłby mnie zauważyć. W dodatku wtedy zorientowałem się, że nawet nie sprawdziłem kierunku wiatru, a jeśli wiał on w stronę dzika, to lada chwila dzik nas zwietrzy i ucieknie. Opadłem więc „bezwładnie” na drabinę ambony i próbowałem wykorzystać jej szczebel jako podpórkę. Niestety tak się też nie dało strzelić, bo broń układała się pod dziwnym kątem i w konsekwencji lufy skierowane były dwa metry nad dzikiem. Spróbowałem zatem wycelować spod drabiny, gdzie strzał byłby wykonany z wolnej ręki, jednak nie z pozycji stojącej, ale jakiejś dziwnie leżąco – opierającej się o drabinę. Oparty lewym barkiem o drabinę wycelowałem z broni trzymanej pod drabiną. Przyłożyłem broń do oka i w lunecie wyraźnie zobaczyłem dzika, z idealnie „leżącym” na jego komorze krzyżem celowniczym. Co dziwne, zarówno dzik, jak i całe tło wydały mi się dziwnie żółte... Dopiero teraz zorientowałem się, że z lunety nie zdjąłem osłonek. Cóż nie było już czasu na zdejmowanie ich i ryzykowanie, że uderzą o lufę, co by za pewne nie umknęło wspaniałemu słuchowi dzika, nawet pomimo spadających z drzew kropli po deszczu. Upewniłem się tylko, że przestawka jest przestawiona na strzał kulowy i złożyłem się do strzału. Wycelowałem w komorę, naciągnąłem przyspiesznik i nacisnąłem spust. Dzik strzału nie zaznaczył i uciekł do lasu.
- Leży? - Zapytał dziadek.
- Nie, uciekł, ale powinien dostać.
Runo w lesie stanowiła głównie orlica, wysoka po pas. Zmieniłem krotność lunety na 1,5 i po przeładowaniu broni poszliśmy z dziadkiem w stronę nęciska. Zacząłem się obawiać, czy możliwe jest, że przez te osłonki na lunecie lub jakąś niewidoczną trawę na torze lotu kuli, spudłowałem dzika. Albo, co gorsze, trafiłem na puste i nie dojdę go. Moje rozterki jednak nie trwały długo. Po dojściu do nęciska zauważyliśmy farbę. Jasnoczerwona wskazywała na strzał płucny. Wyraźny sfarbowany trop wiódł prosto do lasu w najwyższe paprocie, wyścielające przestrzeń pomiędzy krzewami dość gęstego podszytu.
- Nie ma mowy, ja tam za nim nie pójdę – pomyślałem.
- Co? Po psa? - zapytał dziadek.
- No, musimy jechać, ja tam sam w te krzaki nie idę.
- To jedź, ja zaczekam na ambonie.
Pojechałem do domu po moją foksterierkę i już nie z drylingiem, ale z dubeltówką i garścią brenek wróciłem na miejsce strzału. Pies od razu złapał wiatr w wietrznik i zaczął radośnie dzwonić strychulcem.
- Szukaj. Wydałem komendę i odpiąłem otok.
Pies górnym wiatrem pobiegł w paprocie. Jednak po chwili już z nich wybiegł, po czym znowu wbiegł. Jeszcze raz wybiegł i znowu wbiegł. Sprawiał wrażenie, że ma ochotę się wybiegać i nie w głowie mu poszukiwanie jakiegoś postrzałka. Żadne komendy, prośby i groźby nie pomogły. Nic z tego nie będzie – pomyślałem. Foksteriery są bardziej uparte od osłów. Jak nie chcą pracować, to nic się na to nie poradzi. Trzeba dzika dojść samemu. Ruszyliśmy z dziadkiem po tropie, który się urywał gdzieś w paprociach. Robiło się już ciemno i trudno było zobaczyć farbę. Na domiar złego okazało się, że w latarce wyczerpała się bateria i ta ledwo świeci. Poszliśmy zatem dwuosobową tyralierą i zaczęliśmy szukać leżącego dzika rozgarniając nogami paprocie i zaglądając pod jałowce i świerki podszytu. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów od nęciska prostopadle w las i nic. Potem poszliśmy wzdłuż ściany lasu kilkadziesiąt metrów i też nic. Wróciliśmy na nęcisko i próbowaliśmy jeszcze raz pójść po sfarbowanym tropie. Doszliśmy do tego samego miejsca co poprzednio. Po dwudziestu metrach zaczynały się takie paprocie, że farby nie mogliśmy dojrzeć. Zaabsorbowani poszukiwaniem zorientowaliśmy się, że straciliśmy z oczu psa. Gdy dziadek go zauważył, spostrzegł, że pies leży przy martwym dziku. Podbiegliśmy obaj i pochwaliliśmy psa za dobrą pracę. Jednak psi nos okazał się niezawodny. Dzik był trafiony na wysoką komorę. Po wypatroszeniu ważył 45 kg. Po trafieniu z odległości niecałych 40 m, z półpłaszczowej kuli 11,2 g, z kalibru 7 x 65R, przeszedł około 70 metrów. Przerobiliśmy go na wyroby wędliniarskie. Polędwice i szynki zostały uwędzone, a z reszty zrobiliśmy krakowską suchą.
Nadmienię tutaj, że zdecydowana większość myśliwych robi z dzika tylko kiełbasę polską. Krakowska sucha rzadko gości na naszych stołach, a jest pyszna i idealnie nadaje się do kanapek. Polecam, spróbujcie, gdy strzelicie następnego dzika.
Darzbór