Usiadłem na ambonie przy polach
spodziewając się dzików wychodzących na świeżo skoszone ścierniska. Chwilę po
zachodzie słońca około 250m z prawej strony wyszedł lis i sznurował prostopadle
od ściany lasu. Nie miałem zamiaru do niego strzelać, ale chciałem zobaczyć jak
zareaguje na „cmoknięcie” ustami imitujące pisk myszy. Wystawiłem głowę przez
okienko ambony i cmoknąłem. Lis się zatrzymał i spojrzał w kierunku ambony.
Spojrzałem na niego przez lornetkę ciekawy co zrobi. Nie miałem wielkiej
nadziei, że go przywabię, a jednak.. Lis ile sił w stawkach zaczął pędzić w
kierunku ambony. Chwyciłem za aparat i chciałem mu zrobić zdjęcie. Pstryknąłem
jedno czy dwa, bardzo kiepskiej jakości zdjęcia i podjąłem decyzję, że lisa
jednak strzelę. Około 60m od ambony zaczynało się wysokie zboże, w które jeśli
by wbiegł, nie zauważyłbym go. Chwyciłem sztucer, wycelowałem i czekałem kiedy
lis przystanie. Przystanął ok 80m od ambony i spojrzał na nią, a wszystkie jego
mięśnie zdawały się być napięte do granic możliwości, aby w razie
niebezpieczeństwa, jak najszybciej mógł uciec. Napiąłem przyspiesznik,
domierzyłem na komorę i delikatnie ściągnąłem spust. Jeszcze w huku usłyszałem
charakterystyczne „chlap” potwierdzające, że lisa trafiłem i przez lunetę
dostrzegłem, że rozpłaszczył się na środku pola.
Pewnej styczniowej pełni wybrałem
się zapolować na dzika na nęcisku. Usiadłem na ambonie ustawionej przy
śródleśnej łączce, na której zlokalizowane było nęcisko. Do nęciska miałem
około 60m, łąka miała podobną szerokość. Dookoła otulały ją starodrzewy
sosnowe, mocno podszyte świerkiem i jałowcem. Po dwóch godzinach oczekiwania na
zwierzynę zaczęła mnie ta zasiadka nużyć. Z kieszeni wyciągnąłem wabik(billika)
na lisa, imitujący kniazienie zająca. Zawabiłem, kilka razy wydobywając dźwięk
z wabika, licząc, że może jakiś myszkujacy po lesie lis da się na moje wabienie
nabrać. Po chwili nie lis, a trzy dziki zbliżyły się z prawej strony na skraj
lasu. Dziczym zwyczajem na chwilę przystanęły, po czym ruszyły na nęcisko.
Dwie sztuki były większe, jedna
mniejsza. Wystawiłem lufy drylingu przez okienko, wycelowałem do najmniejszej
sztuki, naciągnąłem przyspiesznik i już miałem pociągnąć za spust, kiedy obraz
w lunecie mi się dziwnie rozmył.
- Co jest? - Pomyślałem, lekko
się zdenerwowawszy.
Drżącymi z emocji rękoma
schowałem broń i... rękawem swetra - wiem, wiem, to karygodne - zacząłem
przecierać okular lunety. Złożyłem się ponownie, obraz miałem wyraźny.
Wycelowałem w dzika, a ten w ułamku sekundy znów się rozmył.
- K... mać, co jest do cholery? -
wtedy już naprawdę zacząłem się denerwować, bo nie wiedziałem, czy na lunetę
chucham, czy może jest jakaś delikatna mgła, której nie widać gołym okiem.
Wytarłem okular i chcąc wystawić lufy przez okienko stuknąłem nimi o daszek
ambony. W ułamku sekundy dziki prysnęły do lasu. Nie potrafię wytłumaczyć
dlaczego okular zaparował w momencie celowania. Być może za pierwszym razem na
niego niechcący chuchnąłem, ale za drugim na pewno nie. Może po dwóch godzinach
na mrozie oczy zaczęły mi łzawić podczas większego wysiłku jakim jest
celowanie. Łzy o temperaturze 36st, po wypłynięciu na temperaturę -20st może
zwyczajnie wyparowały na okular? Nie wiem. No i druga ciekawostka... Czy dziki
szły na mój wab licząc na ciepły posiłek świeżo padłego zająca, czy był to
przypadek?