Witaj Czytelniku. Zajrzałeś na mojego bloga, więc zapewne interesujesz się łowiectwem. Zamieszczam tu swoje wspomnienia myśliwskie w formie krótkich opowiadań i filmów. Miłego czytania i oglądania.
document.oncontextmenu=new Function("return false")
środa, 9 grudnia 2015
Łania daniela ranna w nogę.
sobota, 17 października 2015
Daniele - łania i cielę.
Dublet do łań daniela.
sobota, 20 czerwca 2015
poniedziałek, 18 maja 2015
wtorek, 3 marca 2015
Spacer za bykiem.
Pewnej
grudniowej niedzieli zawiozłem karmę na nęcisko, na którym miałem
zamiar zapolować na dzika. Wracając do domu zauważyłem świeże
ślady chmary jeleni, których wcześniej nie było. Objechałem cały
oddział dookoła i nie stwierdziłem żadnych tropów wyjściowych.
Jadąc drogą i rozglądając się po lesie też ich nie widziałem.
Choć mogłem ich nie zauważyć, gdyż las ten był około stuletnim
borem sosnowym, ale dość gęsto podszytym około trzydziestoletnim
świerkiem. Przypuszczałem, że jelenie mogą być gdzieś w tych
świerkach, ale równie dobrze mogą być w dwudziestokilkuletniej
tyczkowinie sosnowej w głębi oddziału. Zaparkowałem samochód
przy skrzyżowaniu dróg, gdzie jedna była na linii oddziałowej, a
druga dróżką leśną prowadzącą w głąb oddziału. Cichutko
zacząłem podchodzić leśnym duktem w kierunku tyczkowiny, co róż
rozglądając się czy chmary nie ma w starodrzewiu. Przy granicy
wydzieleń zauważyłem tropy kilku jeleni przechodzących w głąb
tyczkowiny. Tyczkowinka ta była poprzecinana świeżutko wyciętymi
szlakami zrywkowimi, zatem powoli, jednym z nich, ruszyłem za
chmarą. Wiatr miałem dobry, przychodzący lekko na kulawy sztych do
mnie z lewej strony, szlak był dobrze oczyszczony, także cichutko
zacząłem podchodzić, co chwila spoglądając przez lornetkę, aby
szybciej wypatrzeć jelenie niż ich bystre oczy wypatrzą mnie. Po
około stu metrach je zauważyłem. Widziałem dwa byczki, szpicera i
szóstaka, i jedno z cieląt. Reszta jeleni była z przodu i przez
gęsto rosnące drzewa nie mogłem ich dostrzec. Przypuszczam, że
były to trzy łanie z cielakami i te dwa byczki. Szpicer o dość
wysokich i płasko zakończonych tykach, być może przyszłościowy,
i selekcyjny szóstak w drugim roku życia. Postanowiłem strzelić
szóstaka. Miałem do niego nie dalej niż 40 metrów. Oparłem dłoń
o jedną z sosen, aby strzelić w pozycji podobnej do strzelania na
strzelnicy „ze słupka”. Pomimo niewielkiej odległości,
precyzyjne ulokowanie kuli wcale nie było łatwym zadaniem. Jelenie
były cały czas ustawione tyłem do mnie i powoli odchodziły. Do
tego drzewa rosły strasznie gęsto i często pnie, lub gałęzie,
zasłaniały fragmenty zwierza, albo raczej zwierz był widoczny w
lukach pomiędzy pniami i gałęziami. Ręce zaczynały mi się coraz
bardziej trząść i czułem, że nie będę mógł oddać
precyzyjnego strzału w kark. Postanowiłem strzelić na komorę i
kiedy w lunecie ukazała się brązowa łopatka byka, niezasłonięta
gałązkami, naciągnąłem przyspiesznik i nacisnąłem spust. Po
strzale chmara ruszyła w prawo, zdając się wręcz taranować cały
las, a „mój” byczek w lewo, także robiąc niemało hałasu.
Upewniło mnie to, że byka trafiłem. Poszedłem w miejsce gdzie
jeleń stał w momencie strzału, ale nie zauważyłem ani ścinki,
ani farby. Poszedłem zatem po tropie i już po kilku metrach na
ściółce widniały kropelki farby. Normalnie czerwona, ani
szczególnie jasna, ani specjalnie ciemna, sugerowała strzał
komorowy przez łopatki, tak jak właśnie celowałem. Cofnąłem się
do samochodu i pojechałem do domu po psa, aby potrenował
dochodzenie postrzałków po farbie. Sztucer zostawiłem w szafie.
Wróciłem na miejsce strzału i puściłem psa po tropie na otoku.
Moja foksterierka szła raz górnym, raz dolnym wiatrem. Wyszliśmy z
tyczkowiny i weszliśmy do starodrzewiu. Na borówkach i orlicach
tworzących runo wyraźnie widniała strużka kropelek farby. Gdy
weszliśmy w trochę gęstsze świerki suczka zaczęła szczekać i
popiskiwać głosząc bliską obecność zwierzyny. Puściłem ją z
otoku będąc pewien, że byk już nie żyje, gdyż od momentu
strzału minęło około pół godziny. Po chwili usłyszałem
trzaski gałęzi łamanych przez uchodzącego jelenia i oddalający
się oszczek psa goniącego na oko. Za kolejne pół godziny pies
wrócił zdyszany i położył się przy samochodzie. W międzyczasie
zadzwoniłem po mojego kolegę - Andrzeja, aby wspomógł mnie swoim
psem. Andrzej to człowiek lasu z krwi i kości, miłośnik psów i
koni, a do tego świetny tropiciel. Przez swoje talenty i posiadany
inwentarz jest dość mocno rozchwytywanym kompanem do polowania.
Szczególnie przez amatorów polowania z bryczki lub sań, ale także
przez lubiących zapolować przy pomocy dobrze ułożonego psa.
Oczywiście Andrzej swoich usług nie świadczy za darmo. Wręcz
przeciwnie, stawki ma „dewizowe”. Pomimo tego i tak trudno zastać
go w weekend w domu, bo ciągle gdzieś jeździ na „fuchy”. Dzień
wcześniej był gdzieś daleko na polowaniu na lisy w stogach i
wrócił późno wieczorem, także bardzo niechętnie, zaznaczając,
że mam mu oddać za paliwo i postawić wódkę za fatygę,
przyjechał ze swoim jamnikiem. Poszliśmy poszukać miejsca skąd
byka ruszył mój pies. Znajdowało się ono około 200 metrów od
miejsca strzału i aż czerwone było od farby. Wykrwawi się! –
Stwierdziliśmy obaj bardzo pewni swojej racji i po spaleniu
papierosa zamknęliśmy moją foksterierkę w samochodzie i z kolegi
jamnikiem ruszyliśmy po tropie, nie przejmując się za bardzo tym,
że żaden z nas nie ma broni, w końcu byk już był jedną nogą w
Krainie Wiecznych Łowów. Przeszliśmy około dwa kilometry i znów
jelenia ruszyliśmy. Po puszczeniu potoku niecenzuralnych słów
zdecydowałem się, że wracam po karabin.
W domu
zaprowadziłem psa do kojca, pogłaskałem i chwilę się pobawiłem
z pozostałymi dwoma psami, żeby żaden nie czuł się pokrzywdzony
i unikając pytającego wzroku domowników, uzbrojony w sztucer
wróciłem w łowisko. Grudniowy dzień się szybciutko kończy,
także bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy za postrzałkiem. Trafiony
przeze mnie jeleń ze starodrzewiu podszytego świerkiem przeszedł w
porośnięte trzciną bagienko, i przebywszy je poszedł pod górkę
do gęstego młodnika sosnowego. W tym momencie trochę zwątpiliśmy,
bo jeśli postrzałek był ciężko ranny to nie poszedłby pod
górkę... Jednak zostawiał na tropie spore ilości farby,
oszacowaliśmy, że stracił już około półtora litra. Także
nawet jeśli nie był ciężko ranny w jakieś ważne dla życia
organy to powinien słabnąć z upływu krwi. Dochodziła już
godzina piętnasta, także zdecydowaliśmy się nie czekać, tylko od
razu dalej tropić. Ślad prowadził do młodnika sosnowego. Młodnik
ten miał wysokość około czterech metrów. Z lewej jego strony
znajdował się starodrzew sosnowy, z prawej ogrodzona uprawa dębowa,
a z przodu trzydziestometrowej szerokości fragment starodrzewiu
sosnowego z podrostem świerkowym i dalej łąka. Obaj z kolegą
doszliśmy do wniosku, że jeśli jeleń żyje i będzie miał siły
się podnieść to prawdopodobnie się cofnie, albo ucieknie w lewo.
Stanąłem zatem na lewym rogu od strony, z której przyszliśmy a
kolega z psem poszedł po tropie. Po chwili usłyszeliśmy trzaski
taranowanych drzewek, a kolega wrzasnął - Jest!!! Idzie do tyłu!!!
Słyszałem
ogromny hałas jaki uciekający jeleń powodował przedzierając się
przez ciasny młodnik, ale nie mogłem go dojrzeć. To jeszcze
bardziej potęgowało i tak już sięgające zenitu emocje. W
momencie gdy wypadł z młodnika nagle zdawał się być lekki jak
piórko, a silne badyle, które go napędzały wydawały się robić
to z taką lekkością jak ramię strongmana podnoszącego
kilogramowy hantelek. Broń sama wskoczyła mi w dołek strzelecki w
momencie, gdy jeleń zbliżał się do granicy młodnika. Gdy z niego
wybiegł idealnie „wpadł” mi w krzyż celowniczy i przygoda
pewnie by się tutaj dla niego skończyła, gdyby nie to, że to nie
był mój byk, tylko... łania. Miałem odstrzał również na łanie
i cielęta, ale rozważania czy strzelić czy nie, trwały może pół
sekundy. Jeśli bym strzelił i nie daj Boże, znowu trafił mało
precyzyjnie, mielibyśmy kolejną sztukę do szukania. Nie mówiąc
już o wstydzie jakiego bym się najadł i kacu moralnym, którego
bym się nabawił. Strzelanie w takiej sytuacji do drugiego jelenia w
trakcie poszukiwań postrzałka, byłoby dla mnie czynem pozbawionym
jakiejkolwiek etyki łowieckiej. Dlatego nie strzeliłem. Krzyknąłem
tylko do kolegi - To nie ten! To Łania!. Andrzej wyszedł z młodnika
cały spocony, jak zdjął czapkę to aż parowała. Spytał tylko –
Na pewno nie ten?
- Na
pewno – Odpowiedziałem. To była łania, a ja strzelałem do
szóstaka.
- No
dobra, to po fajce i idziemy dalej.
Spaliliśmy
po papierosie i ruszyliśmy na dalsze poszukiwania, choć już
przyznam, że obaj byliśmy zmęczeni i każdemu z nas przeszła myśl
przez głowę, żeby odpuścić i kontynuować je rano. Jeszcze w
młodniku doszliśmy do miejsca, w którym byk się położył. Ilość
farby jaka znajdowała się tam znajdowała, sugerowała, że nie
może pójść daleko. Jeleń wyszedł z młodnika w kierunku łąki,
ale do niej nie doszedł. Wykręcił w prawo i poszedł równolegle
do łąki po starym lesie, klucząc między świerkami. Na wysokich
po pas orlicach wyraźnie było widać czerwone smugi farby. Obaj
czuliśmy, że za chwilę go dojdziemy. Przeszliśmy może jeszcze
około sto metrów i... Andrzej stanął jak wryty.
- Jest,
zobacz. Teraz to na pewno ten – Pokazał palcem.
-
Widzę. - Odpowiedziałem i podszedłem do pobliskiego drzewa, aby
mieć podpórkę do strzału. Byk powoli cofał się w kierunku
młodnika, w którym ostatnio zaległ. Widać było jak z trudem,
drobnymi kroczkami pokonuje leciutkie wzniesienie na którym
znajdowały się uprawa i młodnik. Oparłem rękę o drzewo i
złożyłem się do strzału. Pomimo niewielkiej odległości nie
zdecydowałem się na strzał w kark. Wycelowałem na komorę i
strzeliłem. Byk przewrócił się i spisał testament. Pierwsza kula
trafiła na kulawy sztych we wczesną, niską komorę, uszkadzając
mięśnie obręczy barkowej i szyi, nie naruszając jednak klatki
piersiowej, ani żadnej większej tętnicy.
czwartek, 29 stycznia 2015
Należy zawsze sprawdzić
Pewnego grudniowego popołudnia wybrałem się na polowanie. Pogoda była w łowieckiej terminologii "dobra". Odwilż, lekki deszczyk, nieprzyjemny wiatr. Ale pomimo tego miałem zamiar wziąć psa i flintę i pospacerować trochę granicą pól i lasów w poszukiwaniu jakiegoś lisa, albo sarenki.
Zostawiłem psa, który nie bardzo się kwapił do spaceru w taką pogodę, w samochodzie, a samochód w lesie i drogą wyszedłem na pola. W pola porośnięte oziminą z lewej strony wcinał się jęzor podmokłych nieużytków porośniętych sosną, olszą i brzozą. Szedłem granicą lasu i po chwili zauważyłem żerującą w polu sarnę. Chwyciłem lornetkę i zobaczyłem u sarny wyraźny fartuszek. Koźląt żadnych w okolicy nie zauważyłem, więc postanowiłem kozę strzelić. Koza spokojnie żerowała, dając mi na blat lewy bok. Odległość około 200 m, w miarę jeszcze jasno, wiatr dość silny, ale jednostajny wiejący z prawej strony na kulawy sztych w moim kierunku. Usiadłem za młodą sosenką na skraju lasu, położyłem dłoń w miejscu wyrastania gałęzi z pnia, przestawiłem lunetę na krotność 18 i wycelowałem. Broń tę mam przystrzelaną w punkt na 100 m gdyż strzelam z niej też na strzelnicy. Kaliber 223 remington, kula sako gamehead 3,56 g, wycelowałem ok 5cm ponad linię grzbietu nad środkiem kozy, biorąc poprawkę na opad kuli i wiatr, i strzeliłem.
Po strzale nie usłyszałem odgłosu uderzenia kuli w sarnę. Koza uniosła głowę do góry, przebiegła kilkanaście metrów kłusem klucząc to w prawo, to w lewo ciągle z uniesioną głową, po czym galopem uciekła w nieużytki i straciłem ją z oczu.
Pomyślałem, że pudło, ale ciekawość, gdzie trafiłem była silniejsza niż chęć dalszego polowania. Tym bardziej, że za kozą była lekka górka, a na ziemi leżał jeszcze śnieg, więc bez problemu znalazłbym krechę po kuli. Idąc na miejsce strzału, rozmyślałem, gdzie mogłem trafić... Czy sarna była aż tak daleko, że dałem za małe przewyższenie? Czy może była bliżej niż mi się zdawało i strzeliłem nad nią? - To w sumie bardziej prawdopodobne. Po chwili zorientowałem się, że wiatr na środku pola jest dużo silniejszy niż przy lesie. Czy mógł być tak silny, że całkiem zniósł moją kulę w lewo pomimo poprawki i strzeliłem przed kozą? Zobaczymy jak dojdę na miejsce strzału... Zanim doszedłem na miejsce strzału trafiłem na tropy "mojej" kozy, które zostawiła biegnąc po strzale w kępę nieużytków. I tu zdziwienie... Kropelka farby. Pomyślałem, że to niemożliwe, że to farba z kozy, do której strzelałem. Jednak po przejściu kilkunastu metrów dalej wzdłuż granicy nieużytku i z powrotem zorientowałem się, że tylko są tropy jednej sarny wychodzące z nieużytku na pola i z pól do nieużytku. Tropy z poprzednich dni skutecznie rozmył padający deszcz. Idąc pod sfarbowany trop i widząc kropelkę farby co kilka metrów pomyślałem, że może koza odgarniając śnieg, pod którym ukryta jest smaczna ozimina po prostu się skaleczyła. Moje rozważania przerwało dotarcie do miejsca, w którym było dużo więcej farby. Czyli jednak kozę trafiłem..? Nie, za dużo farby. Może ktoś inny tu strzelił coś przed kilkoma dniami, a teraz deszcz tak rozmył farbę? Jednak dokładne oględziny tego miejsca i widok wyraźnego kierunku "chluśnięcia" farbą i fragmentów świeżej ścinki upewniły mnie, że to jednak ja kozę trafiłem... No tak, tylko co teraz robić? Wiem, że sarnę trafiłem. Nie wiem tylko, gdzie dostała. Jest za ciemno, żeby to rozpoznać po kolorze farby. I w ogóle zaczęło robić się coraz ciemniej. Po ilości farby na miejscu zestrzału też trudno określić miejsce trafienia. Dużo farby daje trafienie w komorę, ale też jak kula przerwie duże naczynia krwionośne w mięśniach... Co robić? Czy iść po psa i puścić go na trop? Jeśli sarna jest osłabiona, to ją dojdzie i osaczy. Jeśli jednak to tylko obcierka, albo miękkie, to może sarnę przegonić, że będzie ona nie do podniesienia. A jeśli to obcierka to czy sarna padnie po niej za kilka godzin, albo chociaż osłabnie na tyle, że nie będzie uciekać psu? Czy może się wyliże i nic jej nie będzie? Poza tym z minuty na minutę robi się coraz ciemniej, a pójcie po psa to jest 200 m do ściany lasu, kolejne 200 m do samochodu i powrót. Razem 800 m. Czyli w śniegu jakieś 10 minut. Wtedy będzie już całkiem ciemno.
Postanowiłem pójść po tropie póki jeszcze coś widać. Tym bardziej, że praktycznie do nieużytku szedłem pod swój trop. Tylko, że tym razem musiałem jeszcze dokładniej analizować ślady farby na śniegu. W ten sposób powinienem zorientować się jak sarna została trafiona. Latarka też została w samochodzie, więc przyświecając sobie telefonem komórkowym ruszyłem po tropie. Kropelka farby była co kilka metrów, po może 15 metrach znalazłem fragment ścinki. Czyżby jednak obcierka? Cóż, poszedłem dalej żeby się upewnić. Od momentu, kiedy sarna zaczęła biec galopem farby było jeszcze mniej. Przed nieużytkiem był rowek, a przed nim wyraźne ślady odbicia racicami. Pomyślałem, że koza musiała mieć jeszcze w sobie dużo siły skoro tak przeskoczyła rowek. Za rowkiem jednak szybko upewniłem się, że koza musi leżeć niedaleko. W miejscu, w którym sarna wylądowała po skoku, nie było już kropelek farby, tylko jakby ktoś śnieg polał farbą z konewki... Szedłem dalej po tropie, może jeszcze 20-25 metrów, aż doszedłem "moją" kozę. Leżała zwinięta w kłębek pod młodą sosenką jakby spała. Była jednak martwa. Kula trafiła na wysoką komorę i przeszła na wylot przez płuca. Kręgosłupa nie naruszyła, więc obyło się bez przymusowego kupowania tuszy, żeby nie odstawiać sztuki do skupu w drugiej klasie. Radowało mnie to tym bardziej, że zamrażalkę mam zaopatrzoną w sarninę. Była to stara jałowa koza, której krzywa linii życia szła już mocno w dół. Z jednej strony zrobiło mi się dziwnie przykro, bo jednak żyjąc w tym łowisku przez 9-10 lat, musiała zostawić tu kawał swojej historii i mnóstwo potomstwa, które być może nawet strzelałem i konsumowałem. A może dała jakiegoś przyszłościowego, a później łownego, rogacza? Musiała być przecież silną kozą, skoro się tak długo uchowała. Z drugiej strony - to właśnie kozy, które nie dają już potomstwa, powinniśmy pozyskiwać w pierwszej kolejności. Tym bardziej miałbym kaca moralnego gdybym jej nie podniósł.
Zostawiłem psa, który nie bardzo się kwapił do spaceru w taką pogodę, w samochodzie, a samochód w lesie i drogą wyszedłem na pola. W pola porośnięte oziminą z lewej strony wcinał się jęzor podmokłych nieużytków porośniętych sosną, olszą i brzozą. Szedłem granicą lasu i po chwili zauważyłem żerującą w polu sarnę. Chwyciłem lornetkę i zobaczyłem u sarny wyraźny fartuszek. Koźląt żadnych w okolicy nie zauważyłem, więc postanowiłem kozę strzelić. Koza spokojnie żerowała, dając mi na blat lewy bok. Odległość około 200 m, w miarę jeszcze jasno, wiatr dość silny, ale jednostajny wiejący z prawej strony na kulawy sztych w moim kierunku. Usiadłem za młodą sosenką na skraju lasu, położyłem dłoń w miejscu wyrastania gałęzi z pnia, przestawiłem lunetę na krotność 18 i wycelowałem. Broń tę mam przystrzelaną w punkt na 100 m gdyż strzelam z niej też na strzelnicy. Kaliber 223 remington, kula sako gamehead 3,56 g, wycelowałem ok 5cm ponad linię grzbietu nad środkiem kozy, biorąc poprawkę na opad kuli i wiatr, i strzeliłem.
Po strzale nie usłyszałem odgłosu uderzenia kuli w sarnę. Koza uniosła głowę do góry, przebiegła kilkanaście metrów kłusem klucząc to w prawo, to w lewo ciągle z uniesioną głową, po czym galopem uciekła w nieużytki i straciłem ją z oczu.
Pomyślałem, że pudło, ale ciekawość, gdzie trafiłem była silniejsza niż chęć dalszego polowania. Tym bardziej, że za kozą była lekka górka, a na ziemi leżał jeszcze śnieg, więc bez problemu znalazłbym krechę po kuli. Idąc na miejsce strzału, rozmyślałem, gdzie mogłem trafić... Czy sarna była aż tak daleko, że dałem za małe przewyższenie? Czy może była bliżej niż mi się zdawało i strzeliłem nad nią? - To w sumie bardziej prawdopodobne. Po chwili zorientowałem się, że wiatr na środku pola jest dużo silniejszy niż przy lesie. Czy mógł być tak silny, że całkiem zniósł moją kulę w lewo pomimo poprawki i strzeliłem przed kozą? Zobaczymy jak dojdę na miejsce strzału... Zanim doszedłem na miejsce strzału trafiłem na tropy "mojej" kozy, które zostawiła biegnąc po strzale w kępę nieużytków. I tu zdziwienie... Kropelka farby. Pomyślałem, że to niemożliwe, że to farba z kozy, do której strzelałem. Jednak po przejściu kilkunastu metrów dalej wzdłuż granicy nieużytku i z powrotem zorientowałem się, że tylko są tropy jednej sarny wychodzące z nieużytku na pola i z pól do nieużytku. Tropy z poprzednich dni skutecznie rozmył padający deszcz. Idąc pod sfarbowany trop i widząc kropelkę farby co kilka metrów pomyślałem, że może koza odgarniając śnieg, pod którym ukryta jest smaczna ozimina po prostu się skaleczyła. Moje rozważania przerwało dotarcie do miejsca, w którym było dużo więcej farby. Czyli jednak kozę trafiłem..? Nie, za dużo farby. Może ktoś inny tu strzelił coś przed kilkoma dniami, a teraz deszcz tak rozmył farbę? Jednak dokładne oględziny tego miejsca i widok wyraźnego kierunku "chluśnięcia" farbą i fragmentów świeżej ścinki upewniły mnie, że to jednak ja kozę trafiłem... No tak, tylko co teraz robić? Wiem, że sarnę trafiłem. Nie wiem tylko, gdzie dostała. Jest za ciemno, żeby to rozpoznać po kolorze farby. I w ogóle zaczęło robić się coraz ciemniej. Po ilości farby na miejscu zestrzału też trudno określić miejsce trafienia. Dużo farby daje trafienie w komorę, ale też jak kula przerwie duże naczynia krwionośne w mięśniach... Co robić? Czy iść po psa i puścić go na trop? Jeśli sarna jest osłabiona, to ją dojdzie i osaczy. Jeśli jednak to tylko obcierka, albo miękkie, to może sarnę przegonić, że będzie ona nie do podniesienia. A jeśli to obcierka to czy sarna padnie po niej za kilka godzin, albo chociaż osłabnie na tyle, że nie będzie uciekać psu? Czy może się wyliże i nic jej nie będzie? Poza tym z minuty na minutę robi się coraz ciemniej, a pójcie po psa to jest 200 m do ściany lasu, kolejne 200 m do samochodu i powrót. Razem 800 m. Czyli w śniegu jakieś 10 minut. Wtedy będzie już całkiem ciemno.
Postanowiłem pójść po tropie póki jeszcze coś widać. Tym bardziej, że praktycznie do nieużytku szedłem pod swój trop. Tylko, że tym razem musiałem jeszcze dokładniej analizować ślady farby na śniegu. W ten sposób powinienem zorientować się jak sarna została trafiona. Latarka też została w samochodzie, więc przyświecając sobie telefonem komórkowym ruszyłem po tropie. Kropelka farby była co kilka metrów, po może 15 metrach znalazłem fragment ścinki. Czyżby jednak obcierka? Cóż, poszedłem dalej żeby się upewnić. Od momentu, kiedy sarna zaczęła biec galopem farby było jeszcze mniej. Przed nieużytkiem był rowek, a przed nim wyraźne ślady odbicia racicami. Pomyślałem, że koza musiała mieć jeszcze w sobie dużo siły skoro tak przeskoczyła rowek. Za rowkiem jednak szybko upewniłem się, że koza musi leżeć niedaleko. W miejscu, w którym sarna wylądowała po skoku, nie było już kropelek farby, tylko jakby ktoś śnieg polał farbą z konewki... Szedłem dalej po tropie, może jeszcze 20-25 metrów, aż doszedłem "moją" kozę. Leżała zwinięta w kłębek pod młodą sosenką jakby spała. Była jednak martwa. Kula trafiła na wysoką komorę i przeszła na wylot przez płuca. Kręgosłupa nie naruszyła, więc obyło się bez przymusowego kupowania tuszy, żeby nie odstawiać sztuki do skupu w drugiej klasie. Radowało mnie to tym bardziej, że zamrażalkę mam zaopatrzoną w sarninę. Była to stara jałowa koza, której krzywa linii życia szła już mocno w dół. Z jednej strony zrobiło mi się dziwnie przykro, bo jednak żyjąc w tym łowisku przez 9-10 lat, musiała zostawić tu kawał swojej historii i mnóstwo potomstwa, które być może nawet strzelałem i konsumowałem. A może dała jakiegoś przyszłościowego, a później łownego, rogacza? Musiała być przecież silną kozą, skoro się tak długo uchowała. Z drugiej strony - to właśnie kozy, które nie dają już potomstwa, powinniśmy pozyskiwać w pierwszej kolejności. Tym bardziej miałbym kaca moralnego gdybym jej nie podniósł.
Subskrybuj:
Posty (Atom)