document.oncontextmenu=new Function("return false")

środa, 9 grudnia 2015

Łania daniela ranna w nogę.

Dziś spacerując po łowisku spotkałem kilka danieli. Jedna z łań miała ranę na nodze prawdopodobnie po wnyku. Strzeliłem ją zmniejszając tym cierpienia.

sobota, 17 października 2015

Daniele - łania i cielę.

Łania i cielę daniela. Najpierw słabsza z łań, potem słabsze z cieląt. Nie był to dublet bo strzały nie padły bezpośrednio po sobie.

Dublet do łań daniela.

Dublet do łań daniela na dość znaczną odległość. Pierwsza strzelana z około 190m, druga trochę bliżej.

poniedziałek, 18 maja 2015


Film z upolowania mojego ostatniego kozła. Siedzieliśmy we dwóch w malutkiej ambonie. Do tego mieliśmy jeszcze rozstawiony statyw z aparatem. Trzeba było się solidnie nagimnastykować, żeby strzelić. Rogacz dostał na lekko spóźnioną komorę, padł za widocznym stosem papierówki. Strzelałem ze sztucera w kalibrze 30-06, kulą SP 11,7g na odległość około 120m.

wtorek, 3 marca 2015

Spacer za bykiem.


Pewnej grudniowej niedzieli zawiozłem karmę na nęcisko, na którym miałem zamiar zapolować na dzika. Wracając do domu zauważyłem świeże ślady chmary jeleni, których wcześniej nie było. Objechałem cały oddział dookoła i nie stwierdziłem żadnych tropów wyjściowych. Jadąc drogą i rozglądając się po lesie też ich nie widziałem. Choć mogłem ich nie zauważyć, gdyż las ten był około stuletnim borem sosnowym, ale dość gęsto podszytym około trzydziestoletnim świerkiem. Przypuszczałem, że jelenie mogą być gdzieś w tych świerkach, ale równie dobrze mogą być w dwudziestokilkuletniej tyczkowinie sosnowej w głębi oddziału. Zaparkowałem samochód przy skrzyżowaniu dróg, gdzie jedna była na linii oddziałowej, a druga dróżką leśną prowadzącą w głąb oddziału. Cichutko zacząłem podchodzić leśnym duktem w kierunku tyczkowiny, co róż rozglądając się czy chmary nie ma w starodrzewiu. Przy granicy wydzieleń zauważyłem tropy kilku jeleni przechodzących w głąb tyczkowiny. Tyczkowinka ta była poprzecinana świeżutko wyciętymi szlakami zrywkowimi, zatem powoli, jednym z nich, ruszyłem za chmarą. Wiatr miałem dobry, przychodzący lekko na kulawy sztych do mnie z lewej strony, szlak był dobrze oczyszczony, także cichutko zacząłem podchodzić, co chwila spoglądając przez lornetkę, aby szybciej wypatrzeć jelenie niż ich bystre oczy wypatrzą mnie. Po około stu metrach je zauważyłem. Widziałem dwa byczki, szpicera i szóstaka, i jedno z cieląt. Reszta jeleni była z przodu i przez gęsto rosnące drzewa nie mogłem ich dostrzec. Przypuszczam, że były to trzy łanie z cielakami i te dwa byczki. Szpicer o dość wysokich i płasko zakończonych tykach, być może przyszłościowy, i selekcyjny szóstak w drugim roku życia. Postanowiłem strzelić szóstaka. Miałem do niego nie dalej niż 40 metrów. Oparłem dłoń o jedną z sosen, aby strzelić w pozycji podobnej do strzelania na strzelnicy „ze słupka”. Pomimo niewielkiej odległości, precyzyjne ulokowanie kuli wcale nie było łatwym zadaniem. Jelenie były cały czas ustawione tyłem do mnie i powoli odchodziły. Do tego drzewa rosły strasznie gęsto i często pnie, lub gałęzie, zasłaniały fragmenty zwierza, albo raczej zwierz był widoczny w lukach pomiędzy pniami i gałęziami. Ręce zaczynały mi się coraz bardziej trząść i czułem, że nie będę mógł oddać precyzyjnego strzału w kark. Postanowiłem strzelić na komorę i kiedy w lunecie ukazała się brązowa łopatka byka, niezasłonięta gałązkami, naciągnąłem przyspiesznik i nacisnąłem spust. Po strzale chmara ruszyła w prawo, zdając się wręcz taranować cały las, a „mój” byczek w lewo, także robiąc niemało hałasu. Upewniło mnie to, że byka trafiłem. Poszedłem w miejsce gdzie jeleń stał w momencie strzału, ale nie zauważyłem ani ścinki, ani farby. Poszedłem zatem po tropie i już po kilku metrach na ściółce widniały kropelki farby. Normalnie czerwona, ani szczególnie jasna, ani specjalnie ciemna, sugerowała strzał komorowy przez łopatki, tak jak właśnie celowałem. Cofnąłem się do samochodu i pojechałem do domu po psa, aby potrenował dochodzenie postrzałków po farbie. Sztucer zostawiłem w szafie. Wróciłem na miejsce strzału i puściłem psa po tropie na otoku. Moja foksterierka szła raz górnym, raz dolnym wiatrem. Wyszliśmy z tyczkowiny i weszliśmy do starodrzewiu. Na borówkach i orlicach tworzących runo wyraźnie widniała strużka kropelek farby. Gdy weszliśmy w trochę gęstsze świerki suczka zaczęła szczekać i popiskiwać głosząc bliską obecność zwierzyny. Puściłem ją z otoku będąc pewien, że byk już nie żyje, gdyż od momentu strzału minęło około pół godziny. Po chwili usłyszałem trzaski gałęzi łamanych przez uchodzącego jelenia i oddalający się oszczek psa goniącego na oko. Za kolejne pół godziny pies wrócił zdyszany i położył się przy samochodzie. W międzyczasie zadzwoniłem po mojego kolegę - Andrzeja, aby wspomógł mnie swoim psem. Andrzej to człowiek lasu z krwi i kości, miłośnik psów i koni, a do tego świetny tropiciel. Przez swoje talenty i posiadany inwentarz jest dość mocno rozchwytywanym kompanem do polowania. Szczególnie przez amatorów polowania z bryczki lub sań, ale także przez lubiących zapolować przy pomocy dobrze ułożonego psa. Oczywiście Andrzej swoich usług nie świadczy za darmo. Wręcz przeciwnie, stawki ma „dewizowe”. Pomimo tego i tak trudno zastać go w weekend w domu, bo ciągle gdzieś jeździ na „fuchy”. Dzień wcześniej był gdzieś daleko na polowaniu na lisy w stogach i wrócił późno wieczorem, także bardzo niechętnie, zaznaczając, że mam mu oddać za paliwo i postawić wódkę za fatygę, przyjechał ze swoim jamnikiem. Poszliśmy poszukać miejsca skąd byka ruszył mój pies. Znajdowało się ono około 200 metrów od miejsca strzału i aż czerwone było od farby. Wykrwawi się! – Stwierdziliśmy obaj bardzo pewni swojej racji i po spaleniu papierosa zamknęliśmy moją foksterierkę w samochodzie i z kolegi jamnikiem ruszyliśmy po tropie, nie przejmując się za bardzo tym, że żaden z nas nie ma broni, w końcu byk już był jedną nogą w Krainie Wiecznych Łowów. Przeszliśmy około dwa kilometry i znów jelenia ruszyliśmy. Po puszczeniu potoku niecenzuralnych słów zdecydowałem się, że wracam po karabin.

W domu zaprowadziłem psa do kojca, pogłaskałem i chwilę się pobawiłem z pozostałymi dwoma psami, żeby żaden nie czuł się pokrzywdzony i unikając pytającego wzroku domowników, uzbrojony w sztucer wróciłem w łowisko. Grudniowy dzień się szybciutko kończy, także bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy za postrzałkiem. Trafiony przeze mnie jeleń ze starodrzewiu podszytego świerkiem przeszedł w porośnięte trzciną bagienko, i przebywszy je poszedł pod górkę do gęstego młodnika sosnowego. W tym momencie trochę zwątpiliśmy, bo jeśli postrzałek był ciężko ranny to nie poszedłby pod górkę... Jednak zostawiał na tropie spore ilości farby, oszacowaliśmy, że stracił już około półtora litra. Także nawet jeśli nie był ciężko ranny w jakieś ważne dla życia organy to powinien słabnąć z upływu krwi. Dochodziła już godzina piętnasta, także zdecydowaliśmy się nie czekać, tylko od razu dalej tropić. Ślad prowadził do młodnika sosnowego. Młodnik ten miał wysokość około czterech metrów. Z lewej jego strony znajdował się starodrzew sosnowy, z prawej ogrodzona uprawa dębowa, a z przodu trzydziestometrowej szerokości fragment starodrzewiu sosnowego z podrostem świerkowym i dalej łąka. Obaj z kolegą doszliśmy do wniosku, że jeśli jeleń żyje i będzie miał siły się podnieść to prawdopodobnie się cofnie, albo ucieknie w lewo. Stanąłem zatem na lewym rogu od strony, z której przyszliśmy a kolega z psem poszedł po tropie. Po chwili usłyszeliśmy trzaski taranowanych drzewek, a kolega wrzasnął - Jest!!! Idzie do tyłu!!!

Słyszałem ogromny hałas jaki uciekający jeleń powodował przedzierając się przez ciasny młodnik, ale nie mogłem go dojrzeć. To jeszcze bardziej potęgowało i tak już sięgające zenitu emocje. W momencie gdy wypadł z młodnika nagle zdawał się być lekki jak piórko, a silne badyle, które go napędzały wydawały się robić to z taką lekkością jak ramię strongmana podnoszącego kilogramowy hantelek. Broń sama wskoczyła mi w dołek strzelecki w momencie, gdy jeleń zbliżał się do granicy młodnika. Gdy z niego wybiegł idealnie „wpadł” mi w krzyż celowniczy i przygoda pewnie by się tutaj dla niego skończyła, gdyby nie to, że to nie był mój byk, tylko... łania. Miałem odstrzał również na łanie i cielęta, ale rozważania czy strzelić czy nie, trwały może pół sekundy. Jeśli bym strzelił i nie daj Boże, znowu trafił mało precyzyjnie, mielibyśmy kolejną sztukę do szukania. Nie mówiąc już o wstydzie jakiego bym się najadł i kacu moralnym, którego bym się nabawił. Strzelanie w takiej sytuacji do drugiego jelenia w trakcie poszukiwań postrzałka, byłoby dla mnie czynem pozbawionym jakiejkolwiek etyki łowieckiej. Dlatego nie strzeliłem. Krzyknąłem tylko do kolegi - To nie ten! To Łania!. Andrzej wyszedł z młodnika cały spocony, jak zdjął czapkę to aż parowała. Spytał tylko – Na pewno nie ten?

- Na pewno – Odpowiedziałem. To była łania, a ja strzelałem do szóstaka.

- No dobra, to po fajce i idziemy dalej.

Spaliliśmy po papierosie i ruszyliśmy na dalsze poszukiwania, choć już przyznam, że obaj byliśmy zmęczeni i każdemu z nas przeszła myśl przez głowę, żeby odpuścić i kontynuować je rano. Jeszcze w młodniku doszliśmy do miejsca, w którym byk się położył. Ilość farby jaka znajdowała się tam znajdowała, sugerowała, że nie może pójść daleko. Jeleń wyszedł z młodnika w kierunku łąki, ale do niej nie doszedł. Wykręcił w prawo i poszedł równolegle do łąki po starym lesie, klucząc między świerkami. Na wysokich po pas orlicach wyraźnie było widać czerwone smugi farby. Obaj czuliśmy, że za chwilę go dojdziemy. Przeszliśmy może jeszcze około sto metrów i... Andrzej stanął jak wryty.

- Jest, zobacz. Teraz to na pewno ten – Pokazał palcem.

- Widzę. - Odpowiedziałem i podszedłem do pobliskiego drzewa, aby mieć podpórkę do strzału. Byk powoli cofał się w kierunku młodnika, w którym ostatnio zaległ. Widać było jak z trudem, drobnymi kroczkami pokonuje leciutkie wzniesienie na którym znajdowały się uprawa i młodnik. Oparłem rękę o drzewo i złożyłem się do strzału. Pomimo niewielkiej odległości nie zdecydowałem się na strzał w kark. Wycelowałem na komorę i strzeliłem. Byk przewrócił się i spisał testament. Pierwsza kula trafiła na kulawy sztych we wczesną, niską komorę, uszkadzając mięśnie obręczy barkowej i szyi, nie naruszając jednak klatki piersiowej, ani żadnej większej tętnicy.


czwartek, 29 stycznia 2015

Należy zawsze sprawdzić

Pewnego grudniowego popołudnia  wybrałem  się na polowanie. Pogoda była w łowieckiej terminologii "dobra". Odwilż, lekki deszczyk, nieprzyjemny wiatr. Ale pomimo tego miałem zamiar wziąć psa i flintę i pospacerować trochę granicą pól i lasów w poszukiwaniu jakiegoś lisa, albo sarenki.

Zostawiłem psa, który nie bardzo się kwapił do spaceru w taką pogodę, w samochodzie, a samochód w lesie i drogą wyszedłem na pola. W pola porośnięte oziminą z lewej strony wcinał się jęzor podmokłych nieużytków porośniętych sosną, olszą i brzozą. Szedłem granicą lasu i po chwili zauważyłem żerującą w polu sarnę. Chwyciłem lornetkę i zobaczyłem u sarny wyraźny fartuszek. Koźląt żadnych w okolicy nie zauważyłem, więc postanowiłem kozę strzelić. Koza spokojnie żerowała, dając mi na blat lewy bok. Odległość około 200 m, w miarę jeszcze jasno, wiatr dość silny, ale jednostajny wiejący z prawej strony na kulawy sztych w moim kierunku. Usiadłem za młodą sosenką na skraju lasu, położyłem dłoń w miejscu wyrastania gałęzi z pnia, przestawiłem lunetę na krotność 18 i wycelowałem. Broń tę mam przystrzelaną w punkt na 100 m gdyż strzelam z niej też na strzelnicy. Kaliber 223 remington, kula sako gamehead 3,56 g, wycelowałem ok 5cm ponad linię grzbietu nad środkiem kozy, biorąc poprawkę na opad kuli i wiatr, i strzeliłem.
Po strzale nie usłyszałem odgłosu uderzenia kuli w sarnę. Koza uniosła głowę do góry, przebiegła kilkanaście metrów kłusem klucząc to w prawo, to w lewo ciągle z uniesioną głową, po czym galopem uciekła w nieużytki i straciłem ją z oczu.
Pomyślałem, że pudło, ale ciekawość, gdzie trafiłem była silniejsza niż chęć dalszego polowania. Tym bardziej, że za kozą była lekka górka, a na ziemi leżał jeszcze śnieg, więc bez problemu znalazłbym krechę po kuli. Idąc na miejsce strzału, rozmyślałem, gdzie mogłem trafić... Czy  sarna była aż tak daleko, że dałem za małe przewyższenie? Czy może była bliżej niż mi się zdawało i strzeliłem nad nią? - To w sumie bardziej prawdopodobne. Po chwili zorientowałem się, że wiatr na środku pola jest dużo silniejszy niż przy lesie. Czy mógł być tak silny, że całkiem zniósł moją kulę w lewo pomimo poprawki i strzeliłem przed kozą? Zobaczymy jak dojdę na miejsce strzału... Zanim doszedłem na miejsce strzału trafiłem na tropy "mojej" kozy, które zostawiła biegnąc po strzale w kępę nieużytków. I tu zdziwienie... Kropelka farby. Pomyślałem, że to niemożliwe, że to farba z kozy, do której strzelałem. Jednak po przejściu kilkunastu metrów dalej wzdłuż granicy nieużytku i z powrotem zorientowałem się, że tylko są tropy jednej sarny wychodzące z nieużytku na pola i z pól do nieużytku. Tropy z poprzednich dni skutecznie rozmył padający deszcz. Idąc pod sfarbowany trop i widząc kropelkę farby co kilka metrów pomyślałem, że może koza odgarniając śnieg, pod którym ukryta jest smaczna ozimina po prostu się skaleczyła. Moje rozważania przerwało dotarcie do miejsca, w którym było dużo więcej farby. Czyli jednak kozę trafiłem..? Nie, za dużo farby. Może ktoś inny tu strzelił coś przed kilkoma dniami, a teraz deszcz tak rozmył farbę? Jednak dokładne oględziny tego miejsca i widok wyraźnego kierunku "chluśnięcia" farbą i fragmentów świeżej ścinki upewniły mnie, że to jednak ja kozę trafiłem... No tak, tylko co teraz robić? Wiem, że sarnę trafiłem. Nie wiem tylko, gdzie dostała. Jest za ciemno, żeby to rozpoznać po kolorze farby. I w ogóle zaczęło robić się coraz ciemniej. Po ilości farby na miejscu zestrzału też trudno określić miejsce trafienia. Dużo farby daje trafienie w komorę, ale też jak kula przerwie duże naczynia krwionośne w mięśniach... Co robić? Czy iść po psa i puścić go na trop? Jeśli sarna jest osłabiona, to ją dojdzie i osaczy. Jeśli jednak to tylko obcierka, albo miękkie, to może sarnę przegonić, że będzie ona nie do podniesienia. A jeśli to obcierka to czy sarna padnie po niej za kilka godzin, albo chociaż osłabnie na tyle, że nie będzie uciekać psu? Czy może się wyliże i nic jej nie będzie? Poza tym z minuty na minutę robi się coraz ciemniej, a pójcie po psa to jest 200 m do ściany lasu, kolejne 200 m do samochodu i powrót. Razem 800 m. Czyli w śniegu jakieś 10 minut. Wtedy będzie już całkiem ciemno.
Postanowiłem pójść po tropie póki jeszcze coś widać. Tym bardziej, że praktycznie do nieużytku szedłem pod swój trop. Tylko, że tym razem musiałem jeszcze dokładniej analizować ślady farby na śniegu. W ten sposób powinienem zorientować się jak sarna została trafiona. Latarka też została w samochodzie, więc przyświecając sobie telefonem komórkowym ruszyłem po tropie. Kropelka farby była co kilka metrów, po może 15 metrach znalazłem fragment ścinki. Czyżby jednak obcierka? Cóż, poszedłem dalej żeby się upewnić. Od momentu, kiedy sarna zaczęła biec galopem farby było jeszcze mniej. Przed nieużytkiem był rowek, a przed nim wyraźne ślady odbicia racicami. Pomyślałem, że koza musiała mieć jeszcze w sobie dużo siły skoro tak przeskoczyła rowek. Za rowkiem jednak szybko upewniłem się, że koza musi leżeć niedaleko. W miejscu, w którym sarna wylądowała po skoku, nie było już kropelek farby, tylko jakby ktoś śnieg polał farbą z konewki... Szedłem dalej po tropie, może jeszcze 20-25 metrów, aż doszedłem "moją" kozę. Leżała zwinięta w kłębek pod młodą sosenką jakby spała. Była jednak martwa. Kula trafiła na wysoką komorę i przeszła na wylot przez płuca. Kręgosłupa nie naruszyła, więc obyło się bez przymusowego kupowania tuszy, żeby nie odstawiać sztuki do skupu w drugiej klasie. Radowało mnie to tym bardziej, że zamrażalkę mam zaopatrzoną w sarninę. Była to stara jałowa koza, której krzywa linii życia szła już mocno w dół. Z jednej strony zrobiło mi się dziwnie przykro, bo jednak żyjąc w tym łowisku przez 9-10 lat, musiała zostawić tu kawał swojej historii i mnóstwo potomstwa, które być może nawet strzelałem i konsumowałem. A może dała jakiegoś przyszłościowego, a później łownego, rogacza? Musiała być przecież silną kozą, skoro się tak długo uchowała. Z drugiej strony - to właśnie kozy, które nie dają już potomstwa, powinniśmy pozyskiwać w pierwszej kolejności. Tym bardziej miałbym kaca moralnego gdybym jej nie podniósł.