document.oncontextmenu=new Function("return false")

sobota, 22 listopada 2014

Tańczące z kabanami.


Na filmie widać jaki problem mają doswiadczone psy ze znalezieniem dzików i wypedzeniem ich z zarosli. Daje to pogląd jaka ilość dzików pozostaje w pędzonym miocie.

poniedziałek, 6 października 2014

Bardzo krótkie polowanie.

Miałem wybrać się w pierwszy weekend października na płową, ale niestety nie udało się. Wrzucam zatem opowiadanko, którego głównym bohaterem jest dzik strzelony w sierpniu tego roku.

W sobotę moja rodzina zjeżdżała się na imprezę u tej jej części, która zamieszkuje okolice jednego z obwodów łowieckich mojego koła. Pojechałem do swojego rodzinnego domu już w piątek. Nie miałem jednak zamiaru jechać na polowanie. Ostatni raz w łowisku byłem w czerwcu, nie wiedziałem, gdzie wychodzi zwierzyna, a poza tym miałem inne obowiązki. Późnym popołudniem dojechałem na miejsce w strugach ulewnego deszczu. Kiedy tuż przed wieczorem przestało padać zacząłem walczyć ze swoją wcześniejszą decyzją i powoli ulegać pokusie zapolowania. Otworzyłem szafkę na broń i po „pomacaniu” i „pogłaskaniu” wszystkich jednostek podjąłem decyzję – jadę. Byłem samochodem osobowym, który ma służyć do poruszania się po terenie zurbanizowanym, dlatego wpisałem się na rejon obwodu blisko domu i asfaltu. Namówiłem jeszcze mojego dziadka, aby mi towarzyszył i około 19.00 wyruszyliśmy na nęcisko znajdujące się niecałe dwa kilometry od dziadka domu. Na polowanie wziąłem dryling, gdyż zawsze można było się tam spodziewać lisa lub jenota, a nęcisko było zaledwie 30-40 metrów od ambony. Po dojechaniu na miejsce samochód zostawiliśmy około 300 m od ambony, i po załadowaniu trójlufki kulą oraz dwoma nabojami ze śrutem nr 2, zaczęliśmy powoli podchodzić w jej kierunku. Dochodząc do ściany lasu, zanim postawiłem nogę na drabinie, zlustrowałem lornetką łąki licząc na wypatrzenie rogacza, na którego też miałem odstrzał. Spojrzałem do przodu i w prawo. Po lewej stronie było nęcisko, ale żeby zobaczyć czy coś na nim jest musiałem zrobić pół kroku do przodu. Wychyliłem się i już gołym okiem zauważyłem, że na nęcisku jest „coś” przypominającego zwierza.
Nie, to niemożliwe – pomyślałem. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Przyłożyłem lornetkę do oczu i upewniłem się. Na nęcisku pojedynczy dzik ze smakiem pałaszował wysypaną kukurydzę. Obróciłem się w stronę dziadka i szepnąłem, że na nęcisku jest dzik. Dziadek niedosłyszawszy, zrobił dwa kroki do przodu, z wyraźnym „człap”, „człap”, po mokrej ściółce, pytając:
- Co?
Aż mi włosy dęba stanęły na głowie. Dzik niecałe 40 m od nas, którego dziadek nie widzi bo zasłaniają mu go drzewa.
- Ciiiicho, dzik na nęcisku. - Odpowiedziałem, trzęsąc się jak galareta w obawie, że dzik nas usłyszy. Widzę, że dziadek dalej nie słyszy co mówię. Szepnąłem jeszcze raz.
-Dziiiik.
I pokazałem palcem na nęcisko, po czym położyłem palec na ustach dając znak dziadkowi, żeby był cicho. Na szczęście opadające z drzew krople stłumiły nie tylko nasze kroki, ale także naszą rozmowę. Dzik był idealnie bokiem do mnie. Próbowałem wycelować z wolnej ręki, bo do drabiny miałem dobre pół metra. Niestety ręce mi się trzęsły i o celnym strzale nie było mowy. Nie mogłem zrobić kroku dalej, gdyż dzik mógłby mnie zauważyć. W dodatku wtedy zorientowałem się, że nawet nie sprawdziłem kierunku wiatru, a jeśli wiał on w stronę dzika, to lada chwila dzik nas zwietrzy i ucieknie. Opadłem więc „bezwładnie” na drabinę ambony i próbowałem wykorzystać jej szczebel jako podpórkę. Niestety tak się też nie dało strzelić, bo broń układała się pod dziwnym kątem i w konsekwencji lufy skierowane były dwa metry nad dzikiem. Spróbowałem zatem wycelować spod drabiny, gdzie strzał byłby wykonany z wolnej ręki, jednak nie z pozycji stojącej, ale jakiejś dziwnie leżąco – opierającej się o drabinę. Oparty lewym barkiem o drabinę wycelowałem z broni trzymanej pod drabiną. Przyłożyłem broń do oka i w lunecie wyraźnie zobaczyłem dzika, z idealnie „leżącym” na jego komorze krzyżem celowniczym. Co dziwne, zarówno dzik, jak i całe tło wydały mi się dziwnie żółte... Dopiero teraz zorientowałem się, że z lunety nie zdjąłem osłonek. Cóż nie było już czasu na zdejmowanie ich i ryzykowanie, że uderzą o lufę, co by za pewne nie umknęło wspaniałemu słuchowi dzika, nawet pomimo spadających z drzew kropli po deszczu. Upewniłem się tylko, że przestawka jest przestawiona na strzał kulowy i złożyłem się do strzału. Wycelowałem w komorę, naciągnąłem przyspiesznik i nacisnąłem spust. Dzik strzału nie zaznaczył i uciekł do lasu.
- Leży? - Zapytał dziadek.
- Nie, uciekł, ale powinien dostać.
Runo w lesie stanowiła głównie orlica, wysoka po pas. Zmieniłem krotność lunety na 1,5 i po przeładowaniu broni poszliśmy z dziadkiem w stronę nęciska. Zacząłem się obawiać, czy możliwe jest, że przez te osłonki na lunecie lub jakąś niewidoczną trawę na torze lotu kuli, spudłowałem dzika. Albo, co gorsze, trafiłem na puste i nie dojdę go. Moje rozterki jednak nie trwały długo. Po dojściu do nęciska zauważyliśmy farbę. Jasnoczerwona wskazywała na strzał płucny. Wyraźny sfarbowany trop wiódł prosto do lasu w najwyższe paprocie, wyścielające przestrzeń pomiędzy krzewami dość gęstego podszytu.
- Nie ma mowy, ja tam za nim nie pójdę – pomyślałem.
- Co? Po psa? - zapytał dziadek.
- No, musimy jechać, ja tam sam w te krzaki nie idę.
- To jedź, ja zaczekam na ambonie.
Pojechałem do domu po moją foksterierkę i już nie z drylingiem, ale z dubeltówką i garścią brenek wróciłem na miejsce strzału. Pies od razu złapał wiatr w wietrznik i zaczął radośnie dzwonić strychulcem.
- Szukaj. Wydałem komendę i odpiąłem otok.
Pies górnym wiatrem pobiegł w paprocie. Jednak po chwili już z nich wybiegł, po czym znowu wbiegł. Jeszcze raz wybiegł i znowu wbiegł. Sprawiał wrażenie, że ma ochotę się wybiegać i nie w głowie mu poszukiwanie jakiegoś postrzałka. Żadne komendy, prośby i groźby nie pomogły. Nic z tego nie będzie – pomyślałem. Foksteriery są bardziej uparte od osłów. Jak nie chcą pracować, to nic się na to nie poradzi. Trzeba dzika dojść samemu. Ruszyliśmy z dziadkiem po tropie, który się urywał gdzieś w paprociach. Robiło się już ciemno i trudno było zobaczyć farbę. Na domiar złego okazało się, że w latarce wyczerpała się bateria i ta ledwo świeci. Poszliśmy zatem dwuosobową tyralierą i zaczęliśmy szukać leżącego dzika rozgarniając nogami paprocie i zaglądając pod jałowce i świerki podszytu. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów od nęciska prostopadle w las i nic. Potem poszliśmy wzdłuż ściany lasu kilkadziesiąt metrów i też nic. Wróciliśmy na nęcisko i próbowaliśmy jeszcze raz pójść po sfarbowanym tropie. Doszliśmy do tego samego miejsca co poprzednio. Po dwudziestu metrach zaczynały się takie paprocie, że farby nie mogliśmy dojrzeć. Zaabsorbowani poszukiwaniem zorientowaliśmy się, że straciliśmy z oczu psa. Gdy dziadek go zauważył, spostrzegł, że pies leży przy martwym dziku. Podbiegliśmy obaj i pochwaliliśmy psa za dobrą pracę. Jednak psi nos okazał się niezawodny. Dzik był trafiony na wysoką komorę. Po wypatroszeniu ważył 45 kg. Po trafieniu z odległości niecałych 40 m, z półpłaszczowej kuli 11,2 g, z kalibru 7 x 65R, przeszedł około 70 metrów. Przerobiliśmy go na wyroby wędliniarskie. Polędwice i szynki zostały uwędzone, a z reszty zrobiliśmy krakowską suchą.
Nadmienię tutaj, że zdecydowana większość myśliwych robi z dzika tylko kiełbasę polską. Krakowska sucha rzadko gości na naszych stołach, a jest pyszna i idealnie nadaje się do kanapek. Polecam, spróbujcie, gdy strzelicie następnego dzika.
Darzbór

sobota, 20 września 2014

Zimowy dublecik

Pewnej grudniowej soboty wybrałem się na polowanie zbiorowe, które z racji niesprzyjającej aury zostało odwołane. Postanowiłem zapolować indywidualnie i zostać w łowisku do niedzieli. Pomimo padającego deszczu objechałem obwód od nęciska do nęciska, próbując wytropić na którymś dzika, którego potrzebowałem na święta. W końcu na jednym były świeże ślady żerowania dzików. Postanowiłem tam zasiąść. Usiadłem na ambonie jeszcze za dnia, około 15.00. Niestety żaden zwierz nęciska tego wieczoru nie odwiedził. Wytrzymałem do 22.00 i pojechałem na kwaterę. Na kwaterze byłem sam, na tydzień przed wigilią koledzy myśliwi, za pewne, zajmowali się poważniejszymi sprawami niż polowanie. Spać mi się w ogóle nie chciało, ale byłem przemarznięty. Zaparzyłem sobie herbatę i zaczytałem się w lekturze książki ojca mojego kolegi o zespole rockowym, w którym grał w latach '70. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, bo obudziłem się rano, z książką przy poduszce i filiżanką niewypitej herbaty na stoliku. Po śniadaniu wyruszyłem na polowanie, mając nadzieję na spotkanie ze zwierzyną płową lub lisem. Pogoda była tak samo paskudna jak poprzedniego dnia, czyli w myśliwskiej nomenklaturze – dobra... Szedłem lasem w kierunku nęciska, oddalonego o około pięć kilometrów nie spotkawszy po drodze żadnej zwierzyny do odstrzału. Minąłem, co prawda, sarny. Ale były to dwa rogacze i koza z jednym, mocnym koźlęciem. Nacieszyłem więc oczy i poszedłem dalej, co nie umknęło ich uwadze i spłoszyły się, i oddaliły na bezpieczną odległość. Gdy doszedłem do nęciska zauważyłem, że w nocy dziki były. Cóż, zatem prawdopodobnie przychodzą codziennie – pomyślałem. Pewien tego, że dziki w nocy przyjdą na nęcisko, wróciłem szybko na kwaterę, aby odpocząć przed nocną zasiadką. Znowu zasiadłem na ambonie około 15.00, po około godzinie ściemniło się, a po następnej przez chmury, nieśmiało zaczął prześwitywać księżyc. W lesie już prawie śniegu nie było, ale zbuchtowane nęcisko, nawet gołym okiem odcinało się wyraźnie na tle gleby, pokrytej skąpym, borowym runem. Minęła godzina... dwie... Z nudów zacząłem liczyć przejeżdżające, na oddalonej o kilkaset metrów drodze, samochody. Słychać było wyraźnie czy jedzie osobówka, czy ciężarówka, czy wolno, czy szybko i czy z prawa na lewo, czy z lewa na prawo. Nie pamiętam ile ich naliczyłem, ale i tak ta czynność mi się też znudziła. Dalej siedziałem więc i po prostu patrzyłem w nęcisko. Minęła chyba kolejna godzina i usłyszałem „coś” z lewej strony, po czym, prawie natychmiast zauważyłem dzika, idącego bez krzty ostrożności, prosto na nęcisko. W tym samym czasie spod ambony wyszedł drugi dzik i szedł wzdłuż nęciska, w kierunku pierwszego, który już zaczął smakowicie pałaszować swoją „ostatnią wieczerzę”. Bliżej miałem do drugiego dzika, ale pierwszy był ustawiony do mnie bokiem, więc postanowiłem jego strzelić. Cichutko wystawiłem lufę sztucera przez okienko ambony, wycelowałem na komorę, naciągnąłem przyspiesznik i nacisnąłem na spust. Huk wystrzału, w tym otoczonym jałowcami leśnym zaułku, był tak ogromny, że po strzale mi w uszach dzwoniło jakbym strzelał ze sztucera pierwszy raz w życiu. Jeszcze „w huku” przeładowałem i usłyszałem trzaskanie gałęzi na prawo od nęciska. Nie wiedziałem, czy dzika trafiłem czy nie, choć z odległości 40m powinienem trafić. No, ale zawsze jest jakieś „ale”... Z emocji całkowicie zapomniałem, że mam lornetkę, i przez lunetę próbowałem dostrzec czy strzelany dzik leży na nęcisku. Miałem wrażenie jakby „coś” leżało, ale nie byłem pewien, czy rzeczywiście leży, czy tylko widzę to co chcę zobaczyć. W tym momencie usłyszałem, że trzaski pękających gałęzi z prawej strony, zbliżają się coraz bardziej w moim kierunku. Zwierz jednak nie szedł na nęcisko, tylko chciał obejść je za amboną. Usiadłem okrakiem na ławce, aby móc ewentualnie strzelić do dzika za amboną, która na szczęście nie była zamykana drzwiami. Dzik przyszedł za amboną na odległość około 10m. Zobaczyłem go przez wejście, i aby móc strzelić, wykręciłem się jeszcze bardziej w prawo, siedząc nadal okrakiem na ławeczce. Jako, że jestem praworęczny, pozycja do strzału była całkowicie nienaturalna. Jak tak huknąłem do tego dzika to aż mi coś w kręgosłupie chrupnęło od odrzutu broni. Dzik uciekł, głośno łamiąc gałęzie i krzewy podszytu. Zszedłem z ambony i poszedłem zobaczyć efekt pierwszego strzału. Od razu, gdy zaświeciłem latarką, zobaczyłem bryłę czarnego zwierza leżącą na środku nęciska. Jak stał, tak został, nie robiąc ani kroku. Wróciłem za ambonę sprawdzić efekt drugiego strzału. W miejscu gdzie stał dzik znalazłem trochę ścinki, ale ani kropelki farby. Przeszedłem jego tropem kilkanaście metrów, nie znajdując ani kropli farby. Tropienie utrudniał też prawie całkowity brak pokrywy śnieżnej. Zadzwoniłem po kolegę i poprosiłem, aby przyjechał z psem, gdyż byłem prawie pewien, że dzika trafiłem. Czekając zająłem się patroszeniem pierwszego dzika. Kula przeszyła go na wylot przez obie łopatki. Nie dałem rady ściągnąć go z nęciska „siłą rąk”, podjechałem więc samochodem i aby się nie zakopać, zaczepiłem dzika do linki holowniczej i w ten sposób ściągnąłem do drogi. Usiadłem sobie na masce, oparłem się plecami o przednią szybę jakbym leżał na leżaku w słoneczny dzień, i zapaliłem papierosa. Spojrzałem na komórkę i dopiero teraz zauważyłem, że jest już grubo po dwudziestej pierwszej. Kolega, co prawda nic złego nie powiedział na to, że tak późno do niego dzwonię w niedzielę. No, ale cóż. Do 22.00 przecież można dzwonić... Przyjechał po kilkunastu minutach i od razu zaczął od tego, że chyba mnie „pogieło” i takie tam... Czyli jednak był trochę zły. Cóż, ja też bym na jego miejscu był... Głupio mi się trochę zrobiło, ale co się stało to się nie odstanie. Mogłem polowanie odpuścić około osiemnastej i zdążyć jeszcze do domu o normalnej porze... No, ale nie odpuściłem i mam prawdopodobnie dwa dziki i prawie trzy godziny jazdy samochodem, a na 7.00 muszę być w pracy... Krótko streściłem mu całą sytuację i puścił swojego posokowca na trop. Pies, jak po sznurku, doszedł do dzika, leżącego około sto metrów od miejsca strzału. Kula trafiła go na niską, przednią komorę. Dzikami się podzieliliśmy. Oba ważyły po 50kg, ot takie przelatki. W domu byłem około drugiej w nocy i padłem spać jakby ktoś mnie wyłączył jakimś niewidzialnym przyciskiem.

Lato 2009. Nowy dryling i pierwszy rogacz strzelony z niego.

Kolega zadzwonił do mnie, że jego ojciec chce sprzedać swój dryling. Od razu odpowiedziałem, że go kupię, gdyż już od dłuższego czasu miałem na niego „chrapkę” i przy każdej okazji jak go widziałem przypominałem koledze, że jakby ojciec chciał dryling sprzedać to niech mnie powiadomi. Porozumieliśmy się co do ceny i poprosiłem tylko, żeby poczekał, aż sprzedam swój stary dryling. Dałem więc ogłoszenie i szybko sprzedałem swoją Fortunę pierwszemu klientowi jaki się odezwał. Pojechaliśmy na strzelnicę i myśliwy strzelił dwie kule na 100m na szerokość paznokcia... Przyznam się, że trochę się tej próby obawiałem. Nie o jakość drylinga, bo tej byłem pewien. Tylko o jakość strzelca, który być może pociapie całą tarczę bez żadnego skupienia, a potem będzie myślał, że dryling sieje po tarczy. Ten strzelec, widać było, że „z niejednego pieca chleb jadł” i strzelił dwie kule po mistrzowsku w czarne kółko na środku tarczy. Po wypróbowaniu drylinga nawet się specjalnie nie targował. Widać było, że broń przypadła mu do gustu. Zaproponowałem, że obniżę cenę z ogłoszenia o jego koszty podróży do mnie. Zgodził się, zapłacił, i „Fortunkę” zabrał. Trochę mi było jej szkoda, bo kilka lat razem przepolowaliśmy i w zasadzie dopiero się poznawaliśmy, a tu trafił mi się ten Merkel, który był prawie dwadzieścia lat młodszy i nosił dużo mniejsze ślady użytkowania. Miał w mojej ocenie tylko jedną wadę, lufy śrutowe miał w kalibrze dwanaście, a ja zdecydowanie wolę w broni kombinowanej mniejszy kaliber. Mój stary dryling miał lufy śrutowe w kalibrze szesnaście i to był według mnie optymalny kaliber do tego rodzaju broni. Broń w kalibrze 16/70 była lżejsza, a ładunek śrutowy i breneka zdawały się, przy krótszych lufach lepiej bić niż z dwunastki. Lufy kulowe w obu były takie same – 7x65R, co mi też nie do końca odpowiadało bo z uwagi na polowania zbiorowe, wolałbym kaliber 8x57JRS. No, ale cóż. W broni, która ma już dzieści lat nie ma co wybrzydzać. Jak jest w dobrym stanie technicznym i wizualnym, a do tego w przystępnej cenie, to trzeba brać. Wyrejestrowałem stary dryling, wziąłem promesę na nowy i udałem się do kolegi. Po „dobiciu targu” wracałem do siebie nie mogąc się doczekać, kiedy przetestuję nową broń w łowisku. Jeszcze tego samego dnia zapisałem się na polowanie. Najpewniejszą zwierzyną do spotkania był rogacz, więc zapisałem się w rejon na granicy pól i lasu, gdyż tam była większa pewność spotkania saren. Pod wieczór wybrałem się zatem w łowisko, a że w danym rejonie nie było żadnej ambony to usiadłem na skarpie porośniętej jabłoniami i tarniną, które dawały mi schronienie. Skarpa nie była wysoka. Kilka metrów. Rozdzielała pole, które było powyżej od łąki znajdującej się poniżej i ciągnęła od lasu do jeziora na długości 300, może trochę więcej, metrów. Usiadłem tak w jednej trzeciej odległości od strony jeziora i dwóch trzecich od lasu. Widok stamtąd miałem bardzo dobry na łąkę przede mną, ciągnącą się od lasu. Trzciny od strony jeziora, z których mógł wyjść rogacz, lis, ale również dzik. I pola za łąką, które ciągnęły się pagórkowatym terenem przez kilkaset metrów. Pola za skarpą na której siedziałem miały szerokość około 200 metrów i przylegały do wsi, więc z tamtej strony się nie spodziewałem zwierzyny. W chwilę po tym jak usiadłem zauważyłem dwie sarny w polach przede mną, w odległości ponad 300 metrów. Już z daleka rozpoznałem starego kozła, którego głowa była cała siwa. Nie widziałem tylko co dokładnie nosi na tej głowie. Był to okres rui i kozioł ganiał kozę w tę i z powrotem po polu. Obserwowałem sobie sarnie zaloty, których bohaterowie coraz bardziej zbliżali się do mojego stanowiska. Na otwartą przestrzeń jednak nie chciały wyjść. Biegały tak w kółko aż koza przestała uciekać i.. zaczęły kopulować. Jakoś dziwnie się poczułem. Parka się oddaje miłosnym uciechom, a ja dybię na kawalera, żeby go zastrzelić. Gdzie tu męska solidarność? Ale za to jaką piękną śmiercią by umarł jakbym strzelił kiedy by był na partnerce... Po wieczornym seksie obie sarny położyły się w zbożu i spektakl się zakończył. Czekałem dalej. Słońce już powoli chyliło się ku zachodowi i nastawał taki czas na wieczornej zasiadce, w którym zaczyna się coś dziać. Zlustrowałem przez lornetkę trzciny, czy przypadkiem nie zabłąkał się tam jakiś czarny grzbiet. Potem pola za łąką. Potem pola za mną, chociaż i tak nic od nich raczej by nie podeszło, a już na pewno w tamtym kierunku nie mogłem strzelać, to jednak na polowaniu nader często zwierzyna podchodzi od strony, z której się jej nikt nie spodziewa. Poza sarnimi „Romeem i Julią”, którzy leżeli w zbożach przede mną nic więcej nie widziałem. Gdy tarcza zachodzącego słońca zaczynała powoli znikać za horyzontem koza podniosła się, a chwilę po niej kozioł. Obie sarny zaczęły żerować i przesuwały się powoli w kierunku łąki. Miałem nadzieję, że dojdą tam zanim jeszcze zrobi się ciemno, żebym mógł ocenić co dokładnie kozioł nosi na głowie. Bo zdawało mi się, że jest starym, słabym szóstakiem, którego odnogi nie mają trzech centymetrów, więc można go strzelić jako szydlarza. Takiego go też widziałem. Na łąkę w odległości około 180 metrów wyszła koza, a chwilę po niej rogacz. Stanął idealnie na blat. Po sylwetce oceniłem, że jest już w mocno zaawansowanym wieku, a na siwej głowie nosi szydła. To znaczy prawie szydła, czyli odnogi krótsze niż 3cm. Oparłem dłoń z bronią o jabłonkę i przymierzyłem grubym, mało precyzyjnym krzyżem nr 1 na komorę kozła. Naciągnąłem przyspiesznik, domierzyłem jeszcze dokładniej i leciutko zacząłem naciskać na spust. Strzał zaskoczył mnie, a ciężki dryling z dużą i ciężką lunetą miękko pchnął w ramię. Kozioł padł jak rażony piorunem, i nim przegrzmiało echo strzału usłyszałem bardzo głośne i wyraźnie klaśnięcie kuli. Przyznam, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony efektem pierwszego strzału z tej broni. Poszedłem do kozła i nogi trochę ugięły mi się w kolanach. Od razu zauważyłem, że jakby nie mierzyć to mniej niż trzy centymetry odnogi na tych parostkach nie mają. A ja miałem odstrzał na kozła selekcyjnego w pierwszej klasie wieku. Zdziwiło mnie też miejsce trafienia, bo kozioł dostał na miękkie, a ja celowałem na komorę, jakieś pół metra w prawo. No i zdziwiło mnie też samo jego zachowanie przy takim trafieniu, bo kozioł padł jak przy strzale w kark. Obawiałem się, że kula przestrzeliła kręgosłup i tusza pójdzie w drugiej klasie. Ale podczas patroszenia stwierdziłem, że kręgosłup jest cały, kula przeszła tylko przez jelita. Rozważając później na ten temat z kolegami doszliśmy do wniosku, że kula na tę odległość wytraciła znacznie swoją prędkość i lepiej oddała energię, która jeszcze była na tyle duża, że powaliła rogacza w ogniu. Ot taka optymalna odległość, na której kula jest już nie za szybka i jeszcze nie za słaba. Inaczej wyjaśnić się tego nie dało. Spakowałem rogacza do bagażnika i zawiozłem do skupu. Dzień później wypreparowałem łeb, parostki po następnym dniu ważyły jeszcze ponad 400 gram, a u nas w okręgu dla uznawania rogacza za łownego przyjęto wagę powyżej 350 gram. Po starciu uzębienia wiek kozła oceniłem na dziewięć lat. Szybko zapomniałem o tym, że trafiłem go na miękkie, zresztą nawet bym nie pomyślał, że to nie z mojej winy. Jako, że z tym drylingiem miałem zamiar popolować trochę dłużej niż trzy lata, bo tyle miałem poprzedni dryling, przed sezonem polowań zbiorowych podjąłem decyzję o zmianie lunety ze stałej na nastawną. Rusznikarz od razu się mnie spytał jak mogłem z tego zestawu trafiać, przecież cały montaż „chodzi”. Zdziwiło mnie to, bo pamiętam jak rok wcześniej kolega zawoził dryling do rusznikarza, żeby właśnie usunął luzy na montażu hakowym. Cóż, widać nadszedł jego czas. Zmieniłem montaż na obrotowy i lunetę na nastawną 1,5-6x42, bardzo okazyjnie kupioną i.. nawet pomyślałem sobie żeby dryling sprzedać z zyskiem. Jednak tego nie zrobiłem i służy mi on do dzisiaj. A z każdym rokiem coraz bardziej się do niego przyzwyczajam, coraz lepiej mi się z nim poluje i po tych kilku latach muszę powiedzieć, że on bardzo lubi zwierzynę trofealną. Ona jego już znacznie mniej…

Otropiony, wyczekany, upolowany - przygoda myśliwska jeszcze z czasów studenckich.

Późnym, wrześniowym popołudniem wracałem z kaczego polowania na deptaka. Na trokach niestety tego dnia nie zawiesiłem żadnej zdobyczy. Spotykałem krzyżówki i cyraneczki w kilku miejscach, ale podrywały się z takiej odległości, że o strzale nie było mowy. Po całym dniu brodzenia po rozlewiskach byłem pogryziony przez komary, pocięty przez trzciny, zmęczony, utytłany w błocie i do tego głodny. Pomimo tego postanowiłem jeszcze pójść na pobliskie, śródleśne łąki, rozejrzeć się czy nie ma świeżych śladów buchtowania dzików. Przeszedłem przez kilkusetmetrowy fragment starego lasu i wyszedłem na łąki. Słońce było jeszcze wysoko na niebie i nie liczyłem na spotkanie z żadnym grubym zwierzem, więc szedłem zwyczajnie na spacer z flintą na ramieniu. W pewnym momencie „coś” wielkie wybiegło ze zbuchtowanej łąki i pomknęło wprost przede mnie. Wyglądało to jak wielki czarny potwór poruszający kończynami niczym nakręcana na kluczyk dziecięca kaczuszka płetwami. W pierwszym momencie nie miałem pojęcia co to jest, ale po ułamku sekundy dotarło do mnie, że to nie żaden potwór. To obiekt marzeń każdego myśliwego, mocarz leśny, który w swoim życiu wyrolował już niejednego doświadczonego nemroda. Niewykluczone nawet, że swoim orężem wypruł flaki z jakiegoś zbyt odważnego myśliwskiego psa. Po sekundzie, może dwóch, cwału na wprost, odyniec wykręcił w lewo, w kierunku starego lasu. W lufach miałem śrut nr 4 na kaczki. Złamałem boka, wyrzuciłem naboje pod nogi, sięgnąłem do pasa po brenekę, załadowałem do dolnej lufy, zamknąłem, odbezpieczyłem, złożyłem się do strzału, założyłem około 1,5 metra i nacisnąłem spust. Dzik strzału nie zaznaczył i nadal pędząc jak rakieta zniknął w lesie. Podniosłem z ziemi naboje z kaczym śrutem, schowałem do pasa i z załadowaną już teraz dwoma kulami bronią, poszedłem na trop. Odyniec barłożył pod rachityczną sosenką rosnącą samotnie pomiędzy kępami trzcinnika. Gwizdem był zwrócony pod wiatr dzięki czemu mógł szybciej zwietrzyć niebezpieczeństwo. Udało mi się podejść go na około 10 metrów, ponieważ zupełnie nieświadomie, szedłem właśnie pod wiatr. W miejscu gdzie strzelałem do dzika nie znalazłem ani ścinki, ani farby. Z resztą i tak byłem pewien, że spudłowałem. Poszedłem tropem kilkanaście metrów dla upewnienia się czy na pewno spudłowałem, po czym zapaliłem papierosa i udałem się w stronę, gdzie miałem zaparkowany samochód. Szedłem zrezygnowany, z rękami w kieszeniach, a w myślach odtwarzałem w kółko całą sytuację. Jak mogłem spudłować? Dzik był wielkości szafy. Miałem do niego nie dalej jak 30 metrów. No jak? W nocy dzik mi się przyśnił. We śnie też nie mogłem go strzelić, bo albo nie miałem siły nacisnąć na spust, albo, jak już nacisnąłem, pudłowałem i to nie o jakieś tam centymetry, tylko tak porządnie, że kula leciała Panu Bogu w okno, albo w łąkę, podnosząc przy tym fontannę błota jak na filmie wojennym. Rano zawziąłem się, że dzik musi być mój. Tak rzadko dane mi jest widzieć w kniei te wspaniałe zwierzęta, że teraz, wiedząc gdzie jeden z nich chodzi, muszę go upolować. Do końca wakacji miałem jeszcze trzy tygodnie, więc nie obawiałem się, że zabraknie mi czasu. Jak nie dziś to jutro, jak nie jutro to pojutrze, ale przez te trzy tygodnie musi się nawinąć na strzał. Był tylko jeden mały problem. Tym problemem było zbliżające się rykowisko, a co za tym idzie, wielu myśliwych wpisanych w różne rejony łowiska. Może się zdarzyć, że rejon, w którym będzie możliwość spotkania dzika, akurat na ten dzień, albo cały weekend zajmie ktoś inny, kto poluje na byka. Może się zdarzyć jeszcze gorsza sytuacja... że myśliwy polujący na byka, upoluje „mojego” dzika podczas przypadkowego spotkania. Takie rozważania nic nie wnoszą, więc nie ma co sobie nimi głowy zaprzątać. Trzeba opracować plan i działać. A plan miałem prosty. Zasiadka wieczorem, podchód rano, i jeśli księżyc pozwalałby na polowanie w nocy, to też zasiadka nocą. Nie wiedziałem tylko, gdzie dzik chodzi na żerowisko. Wiadomym było, że nie żywi się tylko na tej łące, a do najbliższych pól jest od niej w linii prostej co najmniej pięć kilometrów. Postanowiłem zasiąść przy łące na zwyżce ulokowanej w zaciszu dwóch świerków i dodatkowo dzika zanęcić. Zwyżka ta była zbudowana około dziesięć lat wcześniej przez kolegę, który zmarł kilka lat przed wspominanym polowaniem. Postawiona była, a w zasadzie zawieszona, na wysokości około pięciu metrów, między dwoma rosłymi świerkami w ten sposób, że siedziało się na niej okrakiem, jeden świerk służył za oparcie dla pleców, a drugi za „słupek” do podparcia broni, podobne do tego na strzelnicy na konkurencjach „rogacz” i „lis”. Około 30 metrów przed zwyżką było stare, nie używane od śmierci budowniczego, nęcisko. Była to świetna lokalizacja na zrobienie nęciska, gdyż całe kilkuhektarowe łąki były na lewo od zwyżki, i przechodziły tylko wąskim (ok. 40 metrów szerokim i 80 metrów długim) jęzorem przez przedpole zwyżki. Dzięki temu w odległości 40 metrów, i na prawo w odległości 80 metrów miałem las, a dzik zawsze czuje się pewniej przy ścianie lasu niż na otwartej przestrzeni. Dodatkowo przez środek tego fragmentu łąki przepływał szeroki na cztery metry strumień, który powinien kamuflować obecność myśliwego, gdyż nęcisko zlokalizowane było po drugiej jego stronie. Zatem następnego dnia, wysypałem tam dwa worki mocno dojrzałych gruszek, które załatwiłem od znajomego sadownika, wymieszanych z kukurydzą i już na godzinę przed zachodem słońca zasiadłem na zwyżce. Tego dnia, tak jak się zresztą spodziewałem, nic nie wyszło. Przyleciała tylko para krzyżówek na wieczorne zloty na strumyk. Jednak postanowiłem posiedzieć, dla spokoju ducha. Następnego dnia przed świtem byłem już w lesie. Przeszedłem skrajem łąki i pobliskimi duktami, jednak dzika nie spotkałem. Usłyszałem za to rozpoczynające się rykowisko. Poszedłem obejrzeć nęcisko i stwierdziłem, że żadnego dzika na nim w nocy nie było. Wieczorem ponownie zasiadłem na zwyżce. Jeszcze przed zachodem słońca na nęcisko wyszedł jenot i od razu zaczął pałaszować wyrzucone przeze mnie gruszki, po chwili dołączył do niego kolejny, a pięć minut później jeszcze jeden . Jak będą tu przychodzić codziennie to zjedzą wszystkie gruszki i nic nie zostanie dla „mojego” dzika – pomyślałem. Jenoty zjadały gruszki w takim tempie, że dosłownie gołym okiem było widać jak ich ubywa. Nie wiedziałem co robić. Z jednej strony obecność jenotów zasygnalizowałaby mi zbliżanie się dzika. Z drugiej, naprawdę zjadały te gruszki tak szybko, że najdalej pojutrze zjadłyby wszystko, a więcej ich po prostu nie miałem. Poza tym, jenoty to gatunek ekspansywny i w ogóle nie powinno ich tu być. I to zasądziło o moim dalszym postępowaniu z tymi nieproszonymi gośćmi na uczcie jaką zorganizowałem dla „mojego” dzika. Wycelowałem do pierwszego jenota i nacisnąłem spust. Huk, i echo po nim w tej enklawie, były tak ogromne, że wypłoszyły chyba wszystko w promieniu kilometra. Nie patrząc na efekt strzału zarepetowałem sztucer i strzeliłem do drugiego jenota. Zarepetowałem ponownie i próbowałem złapać w lunecie trzeciego, niestety uciekł i nie zdążyłem strzelić. Spojrzałem na nęcisko. Około 30 metrów na wprost od zwyżki leżał jeden jenot, pięć metrów dalej w lewo na skos drugi. Dublet, pięknie. Oparłem się plecami o świerk i zapaliłem papierosa po przeżytych emocjach. Dopiero teraz zauważyłem, że na świerku przede mną jest przybita stalowa, mocno już zardzewiała, popielniczka z wytłoczonym napisem PKP. Nie wiem czy zmarły budowniczy zwyżki pracował w PKP, czy dostał popielniczkę od kogoś znajomego, czy może po prostu zwinął ją z jakiegoś wagonu jadąc w nim jako pasażer. Wypaliłem papierosa i zgasiłem w popielniczce. Rozejrzałem się po nęcisku, po łące. W końcu doszedłem do wniosku, że nic tu po mnie. Po takiej kanonadzie w najbliższym czasie żadna zwierzyna nie wyjdzie, a księżyc w kilka dniu po nowiu, więc lada moment zrobi się ciemno. Zszedłem ze zwyżki, podniosłem jenoty i pojechałem do domu. Następnego dnia rano nie jechałem. Wieczorem też. Pojechałem dopiero kolejnego dnia i... stwierdziłem, że nadal dzika nie było na nęcisku. Czyżbym go jednak trafił i nie podniósł? Niemożliwe. Byłem pewien, że spudłowałem. Postanowiłem zwrócić się o radę do znajomego, starego nemroda. - O kochany.. ten dzik to ci tak zaraz nie przyjdzie... - Dlaczego? Za szybko go oczekuję na nęcisku? Przepłoszył się na dobre? Czy jeszcze coś innego? - Dopytywałem. - A gdyby Tobie chcieli spuścić łomot w jednej knajpie, to poszedłbyś tam na drugi dzień? - Odpowiedział pytaniem na pytanie. - No raczej nie. - Opowiedziałem. - Przez tydzień byś tam nie poszedł, albo i dłużej. Nie ma innej rady. Trzeba siedzieć i czekać. W końcu wróci. Choć jak stary, to nawet nie przepłoszony może się w jednym miejscu pojawiać raz na dwa tygodnie. - Radził stary nemrod. Cóż, nie pozostawało mi nic innego jak uzbroić się w cierpliwość i polować codziennie. Odpuściłem sobie poranne podchody, bo wstawanie wcześnie rano było zbyt wyczerpujące. Zawsze po porannym wyjściu na łowy cały dzień chodzę ni to obudzony, ni to w półśnie i na dłuższą metę taka forma łowów nie wchodziła w grę, bo chciałem polować codziennie. A przecież poza polowaniem miałem także obowiązki w domu. Przez kilka kolejnych dni zasiadałem co wieczór na zwyżce. Po trzecim, czy czwartym dniu zauważyłem świeże ślady dzika na nęcisku. Wszystko szło po mojej myśli. Dzik zaczął brać kukurydzę, gruszkami się nie interesował. Z resztą i tak było ich coraz mniej. Przypuszczam, że zjadał je ostatni z jenotów, który tam pozostał. A może przyszły jakieś inne. Podsypałem dzikowi jeszcze trochę kukurydzy i polowałem dalej. Któregoś dnia zasiadłem tak, jak codziennie, na zwyżce około godziny przed zachodem słońca. Krótko po tym przyszedł jenot i przystąpił do konsumpcji, reszty mocno już rozłożonych, gruszek. Gdy tylko nastała szarówka w lesie, z naprzeciwka usłyszałem szczekanie rogacza. Zapaliła się iskierka nadziei, że szczekający rogacz to oznaka zbliżającego się dzika. Rogacz na początku szczekał z jednego miejsca, ale po chwili zaczął uciekać szczekając, jakby z niezadowolenia burczał coś pod nosem. Zatrzymał się dość daleko i szczekał dalej, znowu donośnym tonem mającym przestraszyć intruza. W końcu ucichł. Nastała cisza, podczas której słychać bicie własnego serca i po chwili głęboko w lesie pękła gałązka. Potem następna. Ewidentnie coś zbliżało się do nęciska. Słychać było wyraźnie, że to coś większego niż sarna. Przygotowałem sztucer do strzału i ściskałem go w dłoniach w oczekiwaniu na zwierza. Pękanie gałązek było słychać coraz bliżej, w końcu miałem nawet wrażenie, że słyszę kroki tego dzika. Na chwilę przystanął pod ścianą lasu. Było już za ciemno, żebym mógł go dostrzec w lesie, więc nawet nie próbowałem podnosić lornetki do oczu, żeby go nie spłoszyć. Czekałem aż wyjdzie na łąkę, na której widoczność była jeszcze na tyle dobra, że można było z grubsza ocenić zwierzynę gołym okiem. I wtedy wyszedł, w całej swojej krasie. Władca tych borów. Ogromny, piękny i potężny... jeleń byk.. Wtedy nie miałem jeszcze uprawnień selekcjonerskich. Z resztą i tak nie był do strzelenia. Oceniając sylwetkę byk był w wieku około 8-9 lat. Podniosłem lornetkę do oczu i spojrzałem na wieniec – obustronnie koronny dwunastak, czyli jeszcze przyszłościowy. Jeleń na chwilę przystanął, po czym energicznym krokiem poszedł głębiej w łąkę na lewo od zwyżki i zniknął w ciemności. Szkoda, że nie zaryczał. Siedzieć na zwyżce trzydzieści metrów od spektaklu rykowiska to dopiero byłaby przygoda. Posiedziałem jeszcze chwilę na zwyżce dopóki było coś jeszcze widać na łące i pojechałem do domu. Następnego dnia zasiadłem na zwyżce znowu na godzinę przed zachodem słońca. Ponownie wyszedł znajomy jenot, przyleciały kaczki na zlot, ale nic grubszego nie wyszło. Pomyślałem sobie, że mogłem w sumie strzelić tego jenota. W zasadzie to nawet powinienem. Dzień później nie jechałem na wieczorną zasiadkę. Kolega namówił mnie na polowanie na kaczki w dzień i byłem zbyt zmęczony. Wieczorny mecz w TV także wygrał z pasją łowiecką. Na pocieszenie strzeliłem trzy krzyżówki, z czego dwie w dublecie. Następnego dnia popsuła się pogoda i przez kilka dni padał deszcz. Choć po deszczach zwierzyna wychodzi wcześniej na żer, to na nęcisko nic nie wychodziło. Taka sytuacja utrzymywała się do przedostatniego wieczoru wakacji. Znowu zrobiło się słonecznie, ale po deszczach powietrze było zdecydowanie bardziej rześkie. Poza tym, zrobiło się już jesiennie. Pomimo słonecznego dnia, było zdecydowanie chłodniej. Jeszcze za dnia na nęcisko wyszedł jenot. Nie konsumował już gruszek, bo praktycznie nic z nich nie zostało, tylko chodził w tę i z powrotem, widocznie przyzwyczajony do miejsca gdzie znajdował karmę. Po chwili usłyszałem w lesie za nęciskiem pękanie gałęzi. Jenot zwiał jak błyskawica, a gruby zwierz śmiało podchodził do nęciska. Przed ścianą lasu się zatrzymał. Nastała taka cisza, że miałem wrażenie, że słyszę nawet mruganie własnych powiek. Wiedziałem, że on tam jest i siedziałem jak na szpilkach. Jemu jednak coś się nie spodobało, coś zaniepokoiło. Po dłuższej chwili usłyszałem dźwięk wciąganego haustu powietrza w wielki gwizd. Potem tak jeszcze dwa razy, fuknięcie i pękanie gałązek oddalające się z powrotem w las. Dzik mnie zwietrzył. Wiatr miałem dobry, ale widocznie musiał się on „zakręcić” w tej wąskiej enklawie pośród starego i wysokiego drzewostanu. Następnego dnia po oględzinach nęciska stwierdziłem, że dzik już na nie nie wrócił tej nocy. Dorzuciłem mu solidną porcję kukurydzy i wyjechałem na studia. Pomimo tego, że pierwszy tydzień roku akademickiego był dość intensywnie świętowany, weekend zapowiadał się jeszcze lepiej. Z bólem serca, rozdarty pomiędzy czerpaniem radości z życia studenckiego, a pasję łowiecką, wybrałem to drugie. Od razu w piątek, gdy tylko przyjechałem, zapisałem się w „mój” rejon obwodu i pojechałem zasiąść na zwyżce. Wieczór zapowiadał się tak jak każdy wcześniejszy z trzech tygodni jakie tu spędziłem. Przed osiemnastą zasiadłem na zwyżce. Oparłem się o świerk i zapaliłem papierosa. Wiatr był idealny. Wiał z prawej strony od lasu na łąki. Zmęczony trzygodzinną podróżą zamknąłem oczy i drzemałem. Około godziny dziewiętnastej wyrwało mnie z tego stanu pękanie gałązek w lesie. Jednak nie tak jak ostatnio, prostopadle na nęcisko, a około 100-150 metrów w lewo. Zwierz podszedł do ściany lasu i nastała cisza. Czekał z dziesięć minut zastanawiając się czy wyjść na otwartą przestrzeń. Po chwili usłyszałem jak idzie łąką w kierunku nęciska, a po kolejnej dostrzegłem go. Wielki, czarny zwierz, szedł pewnym siebie krokiem prosto na nęcisko, z gwizdem przy ziemi, mijając rachityczne łąkowe sosenki, pomiędzy którymi czuła tabakiera wyszukiwała rozrzuconego przeze mnie pożywienia. Zdawał się być tak blisko, że prawie na wyciągnięcie ręki. Nie czekałem aż zacznie żerować, ani nie podnosiłem lornetki do oczu. Złożyłem się do strzału, naciągnąłem przyspiesznik. W chwili kiedy dzik przystanął, naprowadziłem krzyż lunety za słuch i nacisnąłem na spust. Padł w ogniu, rapetami spisując testament. A jenot przeżył ten sezon łowiecki. Była to suczka i następnego roku wyprowadziła miot sześciu młodych. Ale ja tam nadal polowałem...