document.oncontextmenu=new Function("return false")

sobota, 20 września 2014

Otropiony, wyczekany, upolowany - przygoda myśliwska jeszcze z czasów studenckich.

Późnym, wrześniowym popołudniem wracałem z kaczego polowania na deptaka. Na trokach niestety tego dnia nie zawiesiłem żadnej zdobyczy. Spotykałem krzyżówki i cyraneczki w kilku miejscach, ale podrywały się z takiej odległości, że o strzale nie było mowy. Po całym dniu brodzenia po rozlewiskach byłem pogryziony przez komary, pocięty przez trzciny, zmęczony, utytłany w błocie i do tego głodny. Pomimo tego postanowiłem jeszcze pójść na pobliskie, śródleśne łąki, rozejrzeć się czy nie ma świeżych śladów buchtowania dzików. Przeszedłem przez kilkusetmetrowy fragment starego lasu i wyszedłem na łąki. Słońce było jeszcze wysoko na niebie i nie liczyłem na spotkanie z żadnym grubym zwierzem, więc szedłem zwyczajnie na spacer z flintą na ramieniu. W pewnym momencie „coś” wielkie wybiegło ze zbuchtowanej łąki i pomknęło wprost przede mnie. Wyglądało to jak wielki czarny potwór poruszający kończynami niczym nakręcana na kluczyk dziecięca kaczuszka płetwami. W pierwszym momencie nie miałem pojęcia co to jest, ale po ułamku sekundy dotarło do mnie, że to nie żaden potwór. To obiekt marzeń każdego myśliwego, mocarz leśny, który w swoim życiu wyrolował już niejednego doświadczonego nemroda. Niewykluczone nawet, że swoim orężem wypruł flaki z jakiegoś zbyt odważnego myśliwskiego psa. Po sekundzie, może dwóch, cwału na wprost, odyniec wykręcił w lewo, w kierunku starego lasu. W lufach miałem śrut nr 4 na kaczki. Złamałem boka, wyrzuciłem naboje pod nogi, sięgnąłem do pasa po brenekę, załadowałem do dolnej lufy, zamknąłem, odbezpieczyłem, złożyłem się do strzału, założyłem około 1,5 metra i nacisnąłem spust. Dzik strzału nie zaznaczył i nadal pędząc jak rakieta zniknął w lesie. Podniosłem z ziemi naboje z kaczym śrutem, schowałem do pasa i z załadowaną już teraz dwoma kulami bronią, poszedłem na trop. Odyniec barłożył pod rachityczną sosenką rosnącą samotnie pomiędzy kępami trzcinnika. Gwizdem był zwrócony pod wiatr dzięki czemu mógł szybciej zwietrzyć niebezpieczeństwo. Udało mi się podejść go na około 10 metrów, ponieważ zupełnie nieświadomie, szedłem właśnie pod wiatr. W miejscu gdzie strzelałem do dzika nie znalazłem ani ścinki, ani farby. Z resztą i tak byłem pewien, że spudłowałem. Poszedłem tropem kilkanaście metrów dla upewnienia się czy na pewno spudłowałem, po czym zapaliłem papierosa i udałem się w stronę, gdzie miałem zaparkowany samochód. Szedłem zrezygnowany, z rękami w kieszeniach, a w myślach odtwarzałem w kółko całą sytuację. Jak mogłem spudłować? Dzik był wielkości szafy. Miałem do niego nie dalej jak 30 metrów. No jak? W nocy dzik mi się przyśnił. We śnie też nie mogłem go strzelić, bo albo nie miałem siły nacisnąć na spust, albo, jak już nacisnąłem, pudłowałem i to nie o jakieś tam centymetry, tylko tak porządnie, że kula leciała Panu Bogu w okno, albo w łąkę, podnosząc przy tym fontannę błota jak na filmie wojennym. Rano zawziąłem się, że dzik musi być mój. Tak rzadko dane mi jest widzieć w kniei te wspaniałe zwierzęta, że teraz, wiedząc gdzie jeden z nich chodzi, muszę go upolować. Do końca wakacji miałem jeszcze trzy tygodnie, więc nie obawiałem się, że zabraknie mi czasu. Jak nie dziś to jutro, jak nie jutro to pojutrze, ale przez te trzy tygodnie musi się nawinąć na strzał. Był tylko jeden mały problem. Tym problemem było zbliżające się rykowisko, a co za tym idzie, wielu myśliwych wpisanych w różne rejony łowiska. Może się zdarzyć, że rejon, w którym będzie możliwość spotkania dzika, akurat na ten dzień, albo cały weekend zajmie ktoś inny, kto poluje na byka. Może się zdarzyć jeszcze gorsza sytuacja... że myśliwy polujący na byka, upoluje „mojego” dzika podczas przypadkowego spotkania. Takie rozważania nic nie wnoszą, więc nie ma co sobie nimi głowy zaprzątać. Trzeba opracować plan i działać. A plan miałem prosty. Zasiadka wieczorem, podchód rano, i jeśli księżyc pozwalałby na polowanie w nocy, to też zasiadka nocą. Nie wiedziałem tylko, gdzie dzik chodzi na żerowisko. Wiadomym było, że nie żywi się tylko na tej łące, a do najbliższych pól jest od niej w linii prostej co najmniej pięć kilometrów. Postanowiłem zasiąść przy łące na zwyżce ulokowanej w zaciszu dwóch świerków i dodatkowo dzika zanęcić. Zwyżka ta była zbudowana około dziesięć lat wcześniej przez kolegę, który zmarł kilka lat przed wspominanym polowaniem. Postawiona była, a w zasadzie zawieszona, na wysokości około pięciu metrów, między dwoma rosłymi świerkami w ten sposób, że siedziało się na niej okrakiem, jeden świerk służył za oparcie dla pleców, a drugi za „słupek” do podparcia broni, podobne do tego na strzelnicy na konkurencjach „rogacz” i „lis”. Około 30 metrów przed zwyżką było stare, nie używane od śmierci budowniczego, nęcisko. Była to świetna lokalizacja na zrobienie nęciska, gdyż całe kilkuhektarowe łąki były na lewo od zwyżki, i przechodziły tylko wąskim (ok. 40 metrów szerokim i 80 metrów długim) jęzorem przez przedpole zwyżki. Dzięki temu w odległości 40 metrów, i na prawo w odległości 80 metrów miałem las, a dzik zawsze czuje się pewniej przy ścianie lasu niż na otwartej przestrzeni. Dodatkowo przez środek tego fragmentu łąki przepływał szeroki na cztery metry strumień, który powinien kamuflować obecność myśliwego, gdyż nęcisko zlokalizowane było po drugiej jego stronie. Zatem następnego dnia, wysypałem tam dwa worki mocno dojrzałych gruszek, które załatwiłem od znajomego sadownika, wymieszanych z kukurydzą i już na godzinę przed zachodem słońca zasiadłem na zwyżce. Tego dnia, tak jak się zresztą spodziewałem, nic nie wyszło. Przyleciała tylko para krzyżówek na wieczorne zloty na strumyk. Jednak postanowiłem posiedzieć, dla spokoju ducha. Następnego dnia przed świtem byłem już w lesie. Przeszedłem skrajem łąki i pobliskimi duktami, jednak dzika nie spotkałem. Usłyszałem za to rozpoczynające się rykowisko. Poszedłem obejrzeć nęcisko i stwierdziłem, że żadnego dzika na nim w nocy nie było. Wieczorem ponownie zasiadłem na zwyżce. Jeszcze przed zachodem słońca na nęcisko wyszedł jenot i od razu zaczął pałaszować wyrzucone przeze mnie gruszki, po chwili dołączył do niego kolejny, a pięć minut później jeszcze jeden . Jak będą tu przychodzić codziennie to zjedzą wszystkie gruszki i nic nie zostanie dla „mojego” dzika – pomyślałem. Jenoty zjadały gruszki w takim tempie, że dosłownie gołym okiem było widać jak ich ubywa. Nie wiedziałem co robić. Z jednej strony obecność jenotów zasygnalizowałaby mi zbliżanie się dzika. Z drugiej, naprawdę zjadały te gruszki tak szybko, że najdalej pojutrze zjadłyby wszystko, a więcej ich po prostu nie miałem. Poza tym, jenoty to gatunek ekspansywny i w ogóle nie powinno ich tu być. I to zasądziło o moim dalszym postępowaniu z tymi nieproszonymi gośćmi na uczcie jaką zorganizowałem dla „mojego” dzika. Wycelowałem do pierwszego jenota i nacisnąłem spust. Huk, i echo po nim w tej enklawie, były tak ogromne, że wypłoszyły chyba wszystko w promieniu kilometra. Nie patrząc na efekt strzału zarepetowałem sztucer i strzeliłem do drugiego jenota. Zarepetowałem ponownie i próbowałem złapać w lunecie trzeciego, niestety uciekł i nie zdążyłem strzelić. Spojrzałem na nęcisko. Około 30 metrów na wprost od zwyżki leżał jeden jenot, pięć metrów dalej w lewo na skos drugi. Dublet, pięknie. Oparłem się plecami o świerk i zapaliłem papierosa po przeżytych emocjach. Dopiero teraz zauważyłem, że na świerku przede mną jest przybita stalowa, mocno już zardzewiała, popielniczka z wytłoczonym napisem PKP. Nie wiem czy zmarły budowniczy zwyżki pracował w PKP, czy dostał popielniczkę od kogoś znajomego, czy może po prostu zwinął ją z jakiegoś wagonu jadąc w nim jako pasażer. Wypaliłem papierosa i zgasiłem w popielniczce. Rozejrzałem się po nęcisku, po łące. W końcu doszedłem do wniosku, że nic tu po mnie. Po takiej kanonadzie w najbliższym czasie żadna zwierzyna nie wyjdzie, a księżyc w kilka dniu po nowiu, więc lada moment zrobi się ciemno. Zszedłem ze zwyżki, podniosłem jenoty i pojechałem do domu. Następnego dnia rano nie jechałem. Wieczorem też. Pojechałem dopiero kolejnego dnia i... stwierdziłem, że nadal dzika nie było na nęcisku. Czyżbym go jednak trafił i nie podniósł? Niemożliwe. Byłem pewien, że spudłowałem. Postanowiłem zwrócić się o radę do znajomego, starego nemroda. - O kochany.. ten dzik to ci tak zaraz nie przyjdzie... - Dlaczego? Za szybko go oczekuję na nęcisku? Przepłoszył się na dobre? Czy jeszcze coś innego? - Dopytywałem. - A gdyby Tobie chcieli spuścić łomot w jednej knajpie, to poszedłbyś tam na drugi dzień? - Odpowiedział pytaniem na pytanie. - No raczej nie. - Opowiedziałem. - Przez tydzień byś tam nie poszedł, albo i dłużej. Nie ma innej rady. Trzeba siedzieć i czekać. W końcu wróci. Choć jak stary, to nawet nie przepłoszony może się w jednym miejscu pojawiać raz na dwa tygodnie. - Radził stary nemrod. Cóż, nie pozostawało mi nic innego jak uzbroić się w cierpliwość i polować codziennie. Odpuściłem sobie poranne podchody, bo wstawanie wcześnie rano było zbyt wyczerpujące. Zawsze po porannym wyjściu na łowy cały dzień chodzę ni to obudzony, ni to w półśnie i na dłuższą metę taka forma łowów nie wchodziła w grę, bo chciałem polować codziennie. A przecież poza polowaniem miałem także obowiązki w domu. Przez kilka kolejnych dni zasiadałem co wieczór na zwyżce. Po trzecim, czy czwartym dniu zauważyłem świeże ślady dzika na nęcisku. Wszystko szło po mojej myśli. Dzik zaczął brać kukurydzę, gruszkami się nie interesował. Z resztą i tak było ich coraz mniej. Przypuszczam, że zjadał je ostatni z jenotów, który tam pozostał. A może przyszły jakieś inne. Podsypałem dzikowi jeszcze trochę kukurydzy i polowałem dalej. Któregoś dnia zasiadłem tak, jak codziennie, na zwyżce około godziny przed zachodem słońca. Krótko po tym przyszedł jenot i przystąpił do konsumpcji, reszty mocno już rozłożonych, gruszek. Gdy tylko nastała szarówka w lesie, z naprzeciwka usłyszałem szczekanie rogacza. Zapaliła się iskierka nadziei, że szczekający rogacz to oznaka zbliżającego się dzika. Rogacz na początku szczekał z jednego miejsca, ale po chwili zaczął uciekać szczekając, jakby z niezadowolenia burczał coś pod nosem. Zatrzymał się dość daleko i szczekał dalej, znowu donośnym tonem mającym przestraszyć intruza. W końcu ucichł. Nastała cisza, podczas której słychać bicie własnego serca i po chwili głęboko w lesie pękła gałązka. Potem następna. Ewidentnie coś zbliżało się do nęciska. Słychać było wyraźnie, że to coś większego niż sarna. Przygotowałem sztucer do strzału i ściskałem go w dłoniach w oczekiwaniu na zwierza. Pękanie gałązek było słychać coraz bliżej, w końcu miałem nawet wrażenie, że słyszę kroki tego dzika. Na chwilę przystanął pod ścianą lasu. Było już za ciemno, żebym mógł go dostrzec w lesie, więc nawet nie próbowałem podnosić lornetki do oczu, żeby go nie spłoszyć. Czekałem aż wyjdzie na łąkę, na której widoczność była jeszcze na tyle dobra, że można było z grubsza ocenić zwierzynę gołym okiem. I wtedy wyszedł, w całej swojej krasie. Władca tych borów. Ogromny, piękny i potężny... jeleń byk.. Wtedy nie miałem jeszcze uprawnień selekcjonerskich. Z resztą i tak nie był do strzelenia. Oceniając sylwetkę byk był w wieku około 8-9 lat. Podniosłem lornetkę do oczu i spojrzałem na wieniec – obustronnie koronny dwunastak, czyli jeszcze przyszłościowy. Jeleń na chwilę przystanął, po czym energicznym krokiem poszedł głębiej w łąkę na lewo od zwyżki i zniknął w ciemności. Szkoda, że nie zaryczał. Siedzieć na zwyżce trzydzieści metrów od spektaklu rykowiska to dopiero byłaby przygoda. Posiedziałem jeszcze chwilę na zwyżce dopóki było coś jeszcze widać na łące i pojechałem do domu. Następnego dnia zasiadłem na zwyżce znowu na godzinę przed zachodem słońca. Ponownie wyszedł znajomy jenot, przyleciały kaczki na zlot, ale nic grubszego nie wyszło. Pomyślałem sobie, że mogłem w sumie strzelić tego jenota. W zasadzie to nawet powinienem. Dzień później nie jechałem na wieczorną zasiadkę. Kolega namówił mnie na polowanie na kaczki w dzień i byłem zbyt zmęczony. Wieczorny mecz w TV także wygrał z pasją łowiecką. Na pocieszenie strzeliłem trzy krzyżówki, z czego dwie w dublecie. Następnego dnia popsuła się pogoda i przez kilka dni padał deszcz. Choć po deszczach zwierzyna wychodzi wcześniej na żer, to na nęcisko nic nie wychodziło. Taka sytuacja utrzymywała się do przedostatniego wieczoru wakacji. Znowu zrobiło się słonecznie, ale po deszczach powietrze było zdecydowanie bardziej rześkie. Poza tym, zrobiło się już jesiennie. Pomimo słonecznego dnia, było zdecydowanie chłodniej. Jeszcze za dnia na nęcisko wyszedł jenot. Nie konsumował już gruszek, bo praktycznie nic z nich nie zostało, tylko chodził w tę i z powrotem, widocznie przyzwyczajony do miejsca gdzie znajdował karmę. Po chwili usłyszałem w lesie za nęciskiem pękanie gałęzi. Jenot zwiał jak błyskawica, a gruby zwierz śmiało podchodził do nęciska. Przed ścianą lasu się zatrzymał. Nastała taka cisza, że miałem wrażenie, że słyszę nawet mruganie własnych powiek. Wiedziałem, że on tam jest i siedziałem jak na szpilkach. Jemu jednak coś się nie spodobało, coś zaniepokoiło. Po dłuższej chwili usłyszałem dźwięk wciąganego haustu powietrza w wielki gwizd. Potem tak jeszcze dwa razy, fuknięcie i pękanie gałązek oddalające się z powrotem w las. Dzik mnie zwietrzył. Wiatr miałem dobry, ale widocznie musiał się on „zakręcić” w tej wąskiej enklawie pośród starego i wysokiego drzewostanu. Następnego dnia po oględzinach nęciska stwierdziłem, że dzik już na nie nie wrócił tej nocy. Dorzuciłem mu solidną porcję kukurydzy i wyjechałem na studia. Pomimo tego, że pierwszy tydzień roku akademickiego był dość intensywnie świętowany, weekend zapowiadał się jeszcze lepiej. Z bólem serca, rozdarty pomiędzy czerpaniem radości z życia studenckiego, a pasję łowiecką, wybrałem to drugie. Od razu w piątek, gdy tylko przyjechałem, zapisałem się w „mój” rejon obwodu i pojechałem zasiąść na zwyżce. Wieczór zapowiadał się tak jak każdy wcześniejszy z trzech tygodni jakie tu spędziłem. Przed osiemnastą zasiadłem na zwyżce. Oparłem się o świerk i zapaliłem papierosa. Wiatr był idealny. Wiał z prawej strony od lasu na łąki. Zmęczony trzygodzinną podróżą zamknąłem oczy i drzemałem. Około godziny dziewiętnastej wyrwało mnie z tego stanu pękanie gałązek w lesie. Jednak nie tak jak ostatnio, prostopadle na nęcisko, a około 100-150 metrów w lewo. Zwierz podszedł do ściany lasu i nastała cisza. Czekał z dziesięć minut zastanawiając się czy wyjść na otwartą przestrzeń. Po chwili usłyszałem jak idzie łąką w kierunku nęciska, a po kolejnej dostrzegłem go. Wielki, czarny zwierz, szedł pewnym siebie krokiem prosto na nęcisko, z gwizdem przy ziemi, mijając rachityczne łąkowe sosenki, pomiędzy którymi czuła tabakiera wyszukiwała rozrzuconego przeze mnie pożywienia. Zdawał się być tak blisko, że prawie na wyciągnięcie ręki. Nie czekałem aż zacznie żerować, ani nie podnosiłem lornetki do oczu. Złożyłem się do strzału, naciągnąłem przyspiesznik. W chwili kiedy dzik przystanął, naprowadziłem krzyż lunety za słuch i nacisnąłem na spust. Padł w ogniu, rapetami spisując testament. A jenot przeżył ten sezon łowiecki. Była to suczka i następnego roku wyprowadziła miot sześciu młodych. Ale ja tam nadal polowałem...

1 komentarz: